The Godfather – mój nieuleczalny wirus

Mógłbym rzucić ambitne i górnolotne stwierdzenia, że już nigdy w życiu nie przeczytam lepszej książki… Że seans żadnej innej trylogii nie trwa tak błyskawicznych 10 minut, mimo że na zegarze minęło 9 godzin. Mógłbym spróbować przeanalizować wpływ na całą, szeroko pojętą kulturę i głębokie zakorzenienie w ludzkiej świadomości…

Chciałbym opisać wszystko skrupulatnie i ze szczegółami, ale finalnie wyszłaby pewnie z tego książka (i to bez wydawcy). Dlatego ostatecznie składam Wam „propozycję nie do odrzucenia” w postaci szansy obcowania z nietypowym wirusem z perspektywy nosiciela. Z bezpiecznej odległości, więc się nie zarazicie. Chyba, że może sami jednak będziecie chcieli…

„[…] świat jest tak twardy, iż człowiek musi mieć dwóch ojców, żeby się nim opiekowali, i dlatego ma ojca chrzestnego.” M.Puzo, The Godfather, 1969

Jestem świadomy, że tekst wyszedł dość długi, ale uznałem, że nie ma sensu dzielić go na części, tylko lepiej zamknąć temat raz a porządnie. Już na starcie więc – każdemu kto przebrnął i dotarł do końca: serdeczne dzięki.

 

Od zawsze siła tkwi w symbolach

Symbolika – słowo klucz, a wręcz i wytrych, otwierający zamki do ludzkiej świadomości i przewijający się przez różne aspekty naszego życia. Symbolem Francji jest Wieża Eiffla, dominującej polskiej religii – krzyż, a pewnego milowego kroku w branży rozrywkowej – film Francisa Forda Coppoli z 1972 roku. Jest to i duży symbol, a może i nawet punkt zwrotny dla mnie osobiście. Miałem pewnie z 15-16 lat i prawdopodobnie już wtedy całą Trylogię obejrzałem parokrotnie. Kojarzyłem poszczególne sceny i motywy.  Przewijały się przecież nie raz, nie siedem w TV. No właśnie – obejrzałem, ale nigdy tak naprawdę nie „widziałem”. Aż do pewnej wakacyjnej nocy, kiedy znudzony wszystkim skacząc po kanałach, natrafiłem na seans pierwszej części. I pierwszy raz, od pierwszej do ostatniej minuty, w końcu „zobaczyłem”. Nie ma szans bym teraz dokładnie pamiętał, co poczułem, ale jedno uczucie miało miejsce na pewno – chęć przeczytania książki. Czujecie? Środek wakacji, kumple nałogowo ganiają za piłką (ze mną na czele), albo kombinują różne wyjazdy, a ja z własnej woli chwytam za książkę, którą pochłaniam a w parę dni. Ja, którego cały rok wcześniej trzeba było zmuszać do czytania lektur w formie innej niż streszczenia. Przeczytałem i chyba zrozumiałem, co takiego zobaczyłem parę dni wcześniej w TV. Zobaczyłem fragment siebie.

Ale to by było za proste i zbyt mało, gdyby chodziło tylko o „fragment siebie” (do którego to wkrótce powrócę). Dwudaniowa uczta złożona z filmu i książki otworzyła mi oczy na aspekty, o których wcześniej nie miałem pojęcia. Rejestrowałem je, ale nie byłem ich świadomy (do nich również wrócę). I tu niby należałoby stwierdzić jeden z teoretycznie poważniejszych tego typu grzechów – najpierw zobaczyłem film, a dopiero potem przeczytałem książkę. Taki jest fakt i tego nie zmienię, ale prawda jest też taka, że chyba w sumie to niewiele zmieniło. Bo o ile film jest arcydziełem kinematografii, to książka jest po prostu kosmiczna. Jeszcze lepsza – i tak wiem , to praktycznie reguła, że pierwowzór papierowy jest lepszy od ekranizacji. Ale powiedzcie mi, ile jesteście w stanie wymienić filmów, które choćby były „dobre” w porównaniu do odbioru analogicznych książek? Jest tego aż tak dużo, zwłaszcza z perspektywy ilości filmów wypuszczanych rocznie? Parę tytułów Kinga… Trylogia Tolkiena… Z nowszych rzeczy na pewno Harry Potter. W kwestii seriali pewnie wielu wymieni „Grę o Tron” (choć wiem, że to kwestia dyskusyjna). No ogólnie trzeba by się dość mocno zastanowić. A tutaj mamy do czynienia z duetem, który idealnie się wspiera. Książka uzupełnia film o szczegóły i historie, które nie zmieściły się w czasie ekranowym, zaś dzieło Coppoli ubrało litery Puzo w obraz. Nadało postaciom twarze, scenom więcej szczegółów, a wielu motywom – symbolikę (no i wracamy do punktu startowego).

Zanim o symbolice samej książki, może słów parę o jej wymiarze konkretnie dla kina. Rok 1971, Coppola – reżyser, który działa w branży od jakiś 10 lat, ale raczej bez głośniejszych sukcesów, zaczyna zdjęcia do nowego filmu. Filmu, który już na starcie napotykał pewne problemy, zwłaszcza jeśli chodzi o relacje na linii reżyser – wytwórnia. Bazą scenariusza jest głośna książka, więc i na podobny szum można liczyć w kwestii kinowej wersji. Na castingi do poszczególnych ról ustawiają się kolejki uznanych aktorów, takich jak: Warren Beatty, Jack Nicholson, Dustin Hoffman, Robert Redford, Martin Sheen… Pojawia się nawet Elvis Presley, czy Sylvester Stallone i mógłbym jeszcze tak naprawdę długo. Ale Coppola od początku wie, że chce ten film zrobić po swojemu. Upiera się, by jedną z dwóch kluczowych ról otrzymał Marlon Brando, który urzekł go na przesłuchaniu wypychając sobie policzki chusteczkami higienicznymi (chciał by wygląd Dona przypominał buldoga). Ta sytuacja to jedna z legend środowiska aktorskiego (sparodiował ją np. nasz Czarek Pazura w jednym odcinku „13 Posterunku” – KLIK). Wytwórnia, mimo pierwotnie kategorycznego NIE (głośno było wówczas o licznych problemach, jakie od lat Brando stwarzał na planach zdjęciowych), ostatecznie ulega (warunkiem było obniżenie gaży aktora). Ale to dopiero początek. Druga główna rola miała być obsadzona koniecznie przez kogoś znanego. I tu ponownie veto reżysera, który chce aktora dość anonimowego, za to bez wątpliwości wyglądającego na Włocha, i wybiera Ala Pacino. Pacino, który do tej pory miał na koncie 2 (słownie: dwie!) niemal nic nie znaczące wówczas role. Wytwórnia dalej swoje, więc Coppola już się nie bawi w negocjacje. Grozi odejściem z całego projektu i… wygrywa. Wygrywa prawdopodobnie rolę życia dla dopiero co początkującego aktora. Żeby tego było mało, na tych samych castingach pojawia się niewiele bardziej znany w środowisku od poprzednika nijaki De Niro. Ostatecznie nie dostaje żadnej roli, ale Coppola o nim nie zapomina. Angażuje go w drugiej części swojej trylogii, jako jedną z głównych postaci. Po tamtych pamiętnych latach 1971-1972 nikomu wcześniej nieznany Al Pacino zagrał na przestrzeni dekad w „Człowieku z Blizną”, „Zapachu Kobiety”, czy „Adwokacie Diabła”. Analogicznie De Niro był gwiazdą „Taksówkarza”, „Wściekłego Byka” i „Łowcy Jeleni”. Wracając do Brando – rola Vita Corleone zapewniła mu nieśmiertelność i Oscara za główną rolę męską (którego ostatecznie przyjęcia odmówił ze względów polityczny, bojkotując w ogóle galę – chodziło o ciemiężenie Indian, a sytuacja jest do obejrzenia TUTAJ). W stwierdzeniu, że Coppola wypromował dla kina dwóch wybitnych aktorów, a trzeciego uczynił nieśmiertelnym, raczej nie ma za dużo przesady. SYMBOLIKA.

I teraz wyobraźcie sobie jak takie fakty mogą być istotne z perspektywy osoby, która na przestrzeni lat nie przegapiła niemal żadnego filmu z wymienionymi aktorami. Z perspektywy nosiciela wirusa, do którego z czasem dociera, czym on tak naprawdę jest. „Ojciec Chrzestny” daje początek, przeciera szlaki. Po nim pojawiają się „Człowiek z blizną”, „Dawno temu w Ameryce”, „Chłopcy z Ferajny”, czy „Gorączka”. Właśnie, „Gorączka” – Pacino i De Niro występują w „Ojcu Chrzestnym II” w dwóch głównych rolach i… nie mają ani jednej sceny razem. Taka historia. Musieli czekać ponad 20 lat, właśnie do owej „Gorączki”, by wymienić wspólnie parę pierwszych zdań na ekranie. Na swój sposób fascynujące – a fascynacja to silna pożywka dla wirusów.

 

Infekcja

Skupmy się może teraz chwilę na samym nosicielu. Wspominałem na wstępie, że dostrzegłem w tym wszystkim „fragment siebie”. Ale o co do cholery chodzi w takim gadaniu? Chodzi o dość odważną tezę – w świecie „Ojca Chrzestnego”, niemal każdy znajdzie fragment siebie (postaram się to rozwinąć w miarę bezspoilerowo, ale w 100% nie jest to możliwe).

Książka Puzo (a co za tym idzie siłą rzeczy i sam film) jest przepełniona masą różnorodnych wątków/historii i pełnokrwistych, ludzkich postaci, które biorą w nich udział. Przyjaźń, rodzina, pieniądze, zdrada, przemoc, intryga, miłość, ludzkie przemiany, systemy wartości… No właśnie, to ostatnie hasło, to chyba moje, kluczowe hasło. 15-16 lat to już jednak jakaś świadomość się w głowie rodzi. Człowiek widzi, co się w około niego dzieje. Widzi, jak się zachowują ludzie. Że rzadko kiedy można na kimś polegać, a co dopiero zaufać. Że ludzkie słowa są przeważnie warte tyle, ile zużyto na nie powietrza/papieru. Że każdy poświęci każdego dla swojego interesu. Widzi to i podświadomie się z tym nie godzi. A potem widzi Vito Corleone siedzącego za swoim biurkiem, który nade wszystko ceni sobie lojalność, oddanie i przyjaźń. Który dla rodziny i bliskich zrobi wszystko i takie wartości też wpaja innym. Jeden z moich ulubionych fragmentów książki (skrócona wersja cytatu):

„…ponieważ rzecz dotyczyła jego syna chrzestnego (Johnny’ego), Don uważał to za sprawę osobistego honoru. Kiedy Johnny zaczynał, podpisał kontrakt na wyłączność… z szefem wielkiej orkiestry. Gdy z czasem zyskał sławę, chciał się z tego wypisać. Vito spotkał się z jego szefem. Chciał dać 20 000, by puścił Johnny’ego, ale ten odmówił. Więc następnego dnia wrócił, tym razem z Luką Brasim. Po godzinie szef zwolnił Johnny’ego w zamian za gwarantowany czek na 10 tysięcy dolarów… Dostał ofertę nie do odrzucenia… Don Corleone przyłożył mu do głowy broń i powiedział, że na kontrakcie będzie jego podpis albo jego mózg.”

Vito w jednym z kluczowych momentów książki odmawia współpracy z ludźmi proponującymi mu biznes narkotykowy, mimo że dosłownie wszyscy w około zachęcają go do przyjęcia oferty. Odmawia, bo uważa to za zło, za duże ryzyko. Odmawia, bo w zgodzie ze sobą czuje, że tak będzie lepiej. Więc jednak można? Można być wiernym samemu sobie i swoim wartością, mimo że często świat w około krzyczy inaczej? TO JA TEŻ TAK CHCĘ. Infekcja wirusowa dokonana…

Heh, to tak bardzo skrótowe i może nawet trochę nieporadne wytłumaczenie jednej z pierwszych tez, a propos mojej osoby. Ale nie chce Was za długo tym zanudzać, bo temat jest olbrzymi i fascynujący jeszcze na wielu płaszczyznach. W skrócie – Don Corleone już zawsze będzie dla mnie symbolem walki o swoje unikalne wartości. Nie uznawał półśrodków, jak był do czegoś przekonany to znaczy, że głęboko wierzył, że właśnie tak będzie dobrze. To dlatego właśnie on czuwa nad moim biurkiem i czujnym okiem spogląda, bym nie odwalał chały tworząc swoje pierdoły. To wreszcie on zakorzenił te swoje wartości w kolejnych, kluczowych postaciach książki  – w swoich dzieciach. I tu idziemy do drugiego motywy, w którym również znalazłem sporo siebie – RODZINA.

 

Rodzina i „Rodzina”

Powyższe słowo, to w tej książce pojęcie wielopłaszczyznowe. Poza standardowym znaczeniem posiada jeszcze jedno – i od niego pozwolę sobie zacząć. W tamtych czasach, tego typu organizacje przestępcze, na której czele stał Don Vito, nazywane były właśnie „Rodzinami”. Tak naprawdę głównie z najprostszego powodu – bo posiadały strukturę, jak typowa rodzina. Na czele stałą jedna osoba – jej głowa. Niżej byli doradcy i dowódcy poszczególnych sekcji/oddziałów. I tak dalej i dalej, strukturą piramidy, aż do podrzędnego cyngla. Osoba z hierarchii na danym szczeblu nigdy nie kontaktowała się z nikim niżej/wyżej, niż tylko o jeden szczebel. W ten sposób, w przypadku jakieś wpadki, złapany nigdy tak naprawdę nie wiedział od kogo przyszedł rozkaz (z samej góry). W razie potrzeby, zbędną osobę z danego szczebla łatwo można było usunąć bez większego ryzyka, za to z zachowaniem bezpieczeństwa osób „wyżej”. Termin „rodzina” wziął się jeszcze z jednego powodu – oni tam wszyscy o siebie wzajemnie dbali. Kiedy ktoś trafiał do więzienia, lub musiał zniknąć (i oczywiście zachował pewne zasady), jego bliscy trafiali pod opiekę „rodziny”. Zapewniano im środki do życia, często załatwiano pracę, czy inne udogodnienia. To poczucie wzajemnego wsparcia i bliskości wzmacniało w ludziach oddanie i lojalność. Często w organizacji znajdowali się po prostu wręcz krewniacy z wielu pokoleń. Wzajemnie pomagali sobie, pożyczali pieniądze. W książce jest scena, gdy po jednym ze zleceń ktoś musi zniknąć/wyjechać na wakacje. Zleceniodawca mówi wręcz: „zabierz bliskich na wakacje, na razie zapłać ze swoich, jak wrócisz to Ci zwrócę i załatwię awans”. I sprawa bez słowa oczywista – taki był wysoki poziom zaufania. Jak z życia wzięte: stary wypłata jeszcze nie przyszła, weź kup dwie flaszki, oddam Ci po weekendzie. Ludzkie 😉

Jak już wspomniałem, dzięki temu wszystkiemu więzi międzyludzkie były bardzo mocne – rodzinne. Ale ciężko sobie wyobrazić mocniejsze, niż te prawdziwe więzi krwi. Don Corleone w najbliższy otoczeniu miał 4 synów (jeden przyszywany) i córkę (jej rola wzrosła później). Komu bardziej mógł ufać niż ludziom, którym od małego wpajał własne zasady i wartości? Wartości, które zaprocentowały w kluczowym momencie – kiedy Donowi groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Wtedy, by ratować życie ojca, najmłodszy syn Michael decyduje się na coś, o co pewnie sam nigdy by się nie podejrzewał. Michael Corleone – bohater wojenny, człowiek, który od zawsze głośno mówił, że chce się trzymać od interesów Rodziny z daleka. Że nie jest taki jak oni. W momencie kryzysowym, chwyta za broń i z zimną krwią zabija, decydując się jednocześnie na wygnanie i rozłąkę z ukochaną. Ale tak naprawdę nie ma wątpliwości. Wie, że musi to zrobić, żeby ratować ojca i rodzinę (w sumie obie). Wie, że tylko on może to zrobić. Obserwowanie na przestrzeni kartek książki i klatek filmu przemiany Michaela, to jak podróż do ludzkiej psychiki. Chłopak z prawego harcerzyka staję się zimnym i bezwzględnym człowiekiem i w końcu sam zasiada na czele organizacji. Z kamienną twarzą potrafi okłamać żonę, a scena w którym trzyma do chrztu dziecko wypowiadając słowa, że wyrzeka się szatana, podczas gdy w tym samym czasie wypełniane są jego rozkazy kolejny morderstw – to genialna symbolika. I tak jak pisałem wcześniej – chyba rola życia Ala Pacino.

Michael zmienia się w momencie, gdy musi podjąć działanie, nie mając tak naprawdę wątpliwości, co jest słuszne. Wątpliwości w kluczowych momentach fabuły nie miał też Sonny – najstarszy syn Vita. W czasie niedyspozycji Dona, to Sonny kierował Rodziną. Ale nie zapominał też o tej swojej prawdziwej. Tak jak Michael i on w jej obronie działał momentalnie i instynktownie. Ich siostra Connie miała problemy z mężem, który ją bił. Sonny, gdy się o tym dowiedział – długo nie myślał. Ponownie – jedna z moich ulubionych scen w filmie. Głowa mafijnej rodziny, w momencie kiedy tylko dowiaduje się, że jego siostrze dzieje się krzywda, bez zastanowienia działa. Nie przejmuje się niczym, konsekwencjami, czy ludzie patrzą, co będzie dalej. W szale naparza w kolesia czym się da. Nie kontroluje się. Gryzie go nawet w ręce, rzuca kubłem, zdejmuje buta. W tym momencie nie był najważniejszym gangsterem w mieście – był bratem Connie i to było dla niego najważniejsze. Właśnie tak się zachowuje wkurwiony człowiek poza kontrolą… No ja to kupuję no… Scena do obejrzenia: TUTAJ

Wreszcie choćby właśnie sama Connie, która w pierwszej części trylogii jest dość zdominowana przez braci. Ostatecznie również przechodzi przemianę, by w trzeciej odsłonie być najbliższą osobą dla Michaela, przejąć nawet tymczasowo decyzyjność i dokonać jednego z kluczowych zabójstw. Jej siła przychodzi z czasem, z kolejnymi wyzwaniami, z którymi musiała sobie radzić. Cały czas stara się przy tym dbać o dobre relacje w samej rodzinie. Gdyby nie to, że już mam wspaniała chrzestną, to właśnie taką mógłbym sobie życzyć.

Nie daruję sobie, jeśli w tym całym kontekście rodziny i „rodziny” nie wspomnę o jeszcze jednym, bardzo dla mnie wymownym motywie. Z czasem Don Corleone dochodzi do siebie, wraca na swoje miejsce i zbiega się to z momentem, gdy musi pochować właśnie co zamordowanego syna. Syna, który został podziurawiony dziesiątkami kul. I momentalnie Vito przestaje być Donem, a staje się wyłącznie ojcem. Najpotężniejszy człowiek w mieście, który na zawołanie może mieć wszystko, za każde pieniądze, osobiście udaje się z ciałem syna do grabarza, który ma u niego dług. Prosi go, a wręcz błaga, by uczynił wszystko co w jego mocy, by doprowadzić ciało syna do stanu, by można było pokazać je jego matce. Coś co wydaje się w sumie oczywiste, coś co mógłby mieć zapewnione u innych grabarzy za odpowiednią cenę… ale nie, on chce iść sam, by mieć pewność, że zostanie to dobrze zrobione. W kulturze włoskiej był to bardzo istotny element obrzędu pogrzebowego. Trumny ze zwłokami były otwierane na parę dni przed pogrzebem na potrzeby modlitw i czuwania. Istotna była przede wszystkim twarz zmarłego – stąd te charakterystyczne trumny otwierane w połowie. We włoskiej mafii niemożność otwarcia trumny na pogrzebie była jednym z największych dyshonorów. Jeśli chciano kogoś wymownie ukarać, strzelano mu prosto w twarz, tak by matka (bliscy) na pogrzebie nie mogła otworzyć trumny (ten motyw dość szczegółowo pokazano w „Chłopcach z Ferajny”). Ta cała sytuacja dla Dona to była sprawa honoru rodziny i osobistej miłości – do syna i żony.

I tutaj też jeszcze mógłbym długo i długo wspominać, jak w kolejnych scenach znajdywałem siebie, bądź rzeczy, które mnie ciekawią, czy wręcz fascynują. O przekroju ludzkich zachowań pokazujących, co tak naprawdę ludzi motywuje, co sprawia, że działają tak, a nie inaczej (władza, pieniądze, sex, własne przekonania). O tym, jak pewne sytuacje, czy bodźce zewnętrzne mogą zmienić człowieka. O tym, jak często widzimy tylko to, co jest dla nas wygodne…  Jak pisałem – skarbnica motywów i powtórzę moją śmiałą tezę: niemal każdy znajdzie tu coś dla siebie. Ok, chyba czas znowu ruszyć tematem z dalej…

 

Oczy szeroko zamknięte

Myślę, że takie właśnie miąłem przez wiele lat. Oczy zamknięte na to, co się dzieje na ekranie. „Oglądałem”, ale nie „widziałem”. I tutaj nawiązuje do drugiej kwestii, do której obiecałem, że wrócę. O pewnych filmowych aspektach, których istnienia nie byłem świadomy. Czasem film nam się podoba i już – ale czy zastanawiamy się tak naprawdę dlaczego? Dlaczego jeden jest lepszy, a drugi gorszy? I ponownie to „Ojciec Chrzestny” w dużej mierze sprawił, że coś w mojej głowie zatrybiło. Zaczęły do mnie docierać takie oczywistości, których wcześniej nie miałem w sobie zdefiniowanych. Że bohaterów się lubi, kiedy się w nich wierzy, że są prawdziwi. Że scena wywołuje w nas jakieś emocje, kiedy odpowiednio buduje się jej napięcie. Że nawet najprostszy motyw można pokazać w oryginalny sposób, co sprawi, że jeszcze długo będziemy o nim myśleć.

„Ojca Chrzestnego” rozpoczyna scena wesela Connie. Czy można sobie wyobrazić lepszy punkt wyjścia do przedstawienia widzowi/czytelnikowi wszystkich postaci? Sielska, rodzinna atmosfera. Wszyscy uśmiechnięci i życzliwi. Dodatkowo po alkoholu – więc szczerzy i naturalni. I po środku my – widzowie krążący między bohaterami i przyglądający się nim. Genialny punkt zaczepienia na ekspozycję. Dodatkowo ten unikalny motyw: Sycylijczyk w dniu ślubu swojej córki nie może nikomu odmówić przysługi – i Don może pokazać całość swojej osobowości. Chylę czoła przed Puzo, że tak to sobie wymyślił. Ale i Coppola zasługuje na uznanie, że cała ta długa sekwencja scen weselnych tak świetnie współgra. Swoją droga i tutaj jest pewna legenda… Podczas wesela, w scenie w gabinecie Don trzyma i głaszcze kotka. Tego kota nigdy miało tam nie być… nie było go w scenariuszu, ani żadnym planie. Mówi się, że to po prostu jakiś zbłąkany kot wskoczył na plan, a potem na biurko. Brando go złapał i uznał że włączy do sceny (druga teoria głosi, że to sam Coppola podrzucił Brando tego zwierzaka).

Scena z głową konia – kolejna kultowa (która to już…). Zaczyna się od ujęcia wschodu słońca nad posiadłością. Potem zaglądamy przez okno do sypialni, powoli zbliżamy się do łóżka, muzyka gra coraz głośniej. Do ostatniej niemal chwili nic się nie dzieje, aż śpiący mężczyzna w końcu się rusza i dopiero wtedy widzimy pierwsze plamy krwi. Podręcznikowe budowanie napięcia. Scenę bójki Sonnego podrzuciłem wcześniej – szał i brak kontroli w czystej postaci. Zwróćcie uwagę, jak obstawa Sonnego odgania gapiów, by nikt się nie wtrącał szefowi. Jak dzieciaki z zaciekawieniem się przyglądają, jak się biją dorośli (dwóch chłopczyków ze sceny to rodzeni synowie Coppoli). O scenie chrztu też wspominałem – epickie połączenie dwóch skrajności. Kościelny rytuał przeplatany ujęciami morderstw. I jeszcze wiele, wiele, wiele… Ten film pomógł mi zrozumieć, dlaczego filmy w ogóle mi się podobają. Że to nie chodzi tylko o to, żeby znany aktor był w obsadzie i żeby dużo do siebie strzelali. Że kluczowy jest pomysł, koncepcja. Że istotna jest muzyka, chemia między aktorami. Że pewne rzeczy można przedstawić na tysiąc sposobów i każdy będzie pasował do innej wizji. Za to wszystko będę Coppoli i jego filmowi już zawsze wdzięczny.

 

„Ojciec Chrzestny” – ojciec wielu dzieci

Don Vito Corleone miał 4ch synów i córkę i chyba nigdy nie spodziewał się, że z upływem lat pojawią się kolejne dzieci. Jego postać była na tyle płodna i ikoniczna, że obdarowała potomstwem liczne dziedziny życia. Literatura, sztuka, filmografia, zabawki, gry komputerowe, tradycyjne gry, odzież… Nawet pewnie nie jestem w stanie sobie wyobrazić tych wszystkich sfer, w którym pojawiają się motywy Godfather. Kultowe są cytaty, zwłaszcza mądrości Dona (choćby: „Przyjaciół trzymaj blisko, a wrogów jeszcze bliżej”). Grafiki, motywy i sceny zdobią liczne plakaty i obrazy. Inspiracje samym filmem można dostrzec w wielu kolejnych produkcjach kina gangsterskiego (o kilku wspominałem wcześniej). Motyw muzyczny, to jedne z najbardziej rozpoznawalnych dźwięków w dziejach kina. Ludzie go grają na czym się tylko da, ustawiają sobie na dzwonki na telefon albo… tworzą pozytywki. Marka The Godfahter to synonim solidności i jakości. Wartości które wyznawał sam Vito Corleone. Dlatego wszystko co nosi ten stempel momentalnie nabiera większej powagi i symboliki. Dlatego to zobowiązuje, by robić cokolwiek (np walić w gary…) tak solidnie, jak solidnym człowiekiem był Don. O trampolinie aktorskiej, jakim dla wielu osób stał się ten film też już wspominałem. James Caan, Robert Duvall, Diane Keaton, Andy Garcia… oni wszyscy mają swoje miejsce i wkład w świecie „Ojca Chrzestnego”.

No i na koniec ja – chyba najdziwniejszy i niespodziewany bękart z tego wszystkiego. Teraz z perspektywy lat myślę i czuję, że to właśnie przez „Ojca Chrzestnego” (zarówno książkę, jak i filmy) narodziło się we mnie coś, co dojrzewało przez wiele lat, a nabrało konkretnego kształtu stosunkowo niedawno. Fascynacja kinem. Otwarcie oczu, by móc na nie patrzeć nieco szerzej. By doceniać inne aspekty niż tylko wybuchy i ładne twarze na ekranie. Na pewno było to możliwe głównie dzięki temu, że poczułem, że to wszystko jest mi bliskie. Motywy związane z rodziną, postrzeganie świata, czy system wartości. Kiedy człowiek widzi swoje odbicie – wtedy łatwiej do niego dotrzeć. Wtedy opuszcza trochę gardę i jest bardziej bezbronny. Łatwiej o to, by się zaraził wirusem…

 

Z tego miejsca jeszcze raz dzięki tym wszystkim, którzy przebrnęli ze mną przez tę skróconą podróż (w sumie dość sentymentalną) i dotarli do końca.

Wasz MM

 

PS. Temat „Ojca Chrzestnego” przywarł chyba do mnie już na tyle, że moi przyjaciele mają dość mocno ułatwioną sprawę prezentów urodzinowych. 😉

Liczba komentarzy dla wpisu “The Godfather – mój nieuleczalny wirus”: 3

  1. Tekst dobry, emocjonalny, widać że z dna serca pisany. Zacznij wierzyć w reinkarnacje, to może uda Ci się być sycylijczykiem za drugim razem :->

  2. Tak to prawda piszesz z serca aż mnie zacheciłeś do przeczytania ksiażki a nigdy nie widział filmu bo nie miałam ochoty!!

Odpowiedz na „HoniczynaAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany.