Bohemian Rhapsody (2018)

Galileo, Bismillah, Scaramouche

Tekst kawałka „Bohemian Rhapsody” to zawsze było spore wyzwanie i pole do interpretacji. O ironio, w przypadku filmu o tym samym tytule, wcale nie jest łatwiej. Trawiłem wiele godzin po seansie, wiele na następny dzień, przewijałem w głowie scena po scenie, by stwierdzić…

…na starcie, że biografie w kinie były zawsze i już chyba zawsze pojawiać się będą. Szybkie skojarzenia z ostatnich lat, prosto z „Fabryki Marzeń”: „Sully” , „Snowden” , „Czas Mroku” , „Jackie” , „Disaster Artist” … Czy z naszego rodzimego podwórka: „Najlepszy” , „Sztuka Kochania” , „Ostatnia Rodzina” … A nie cofnąłem się nawet dalej niż do 2016r. Skąd taki stały trend, to chyba akurat oczywiste – ponoć życie samo pisze najlepsze scenariusze. Filmowcy dostają skrypt niemal gotowy. Nie trzeba kreatywności (a przynajmniej nie takiej dużej, jak przy autorskich projektach), by od podstaw wymyślać fabułę, bohaterów, twisty i złoty środek na zgarnięcie Oscara. Żeby było śmiesznie, na samym początku mój mózg uciekał od definiowania tego filmu jako biografii. Chłodna analiza konstrukcji i faktów nie pozostawia jednak złudzeń – ciężko już chyba być bardziej biografią. Skąd więc to moje wyparcie (zaskakujące w sumie i dla mnie samego)? Ano włączyło mi sie najwidoczniej myślenie życzeniowe – po prostu nie chciałbym by biografie tak wyglądały…

No to teraz jest dobry moment by sie przyznać: nigdy nie byłem fanem Queen <na_stos_go!>. Mało tego, nigdy nawet szczególnie nie lubiłem samego „Bohemian Rhapsody” . Mogę doceniać ten utwór i jego kunszt pod kątem muzycznym, ale nie jest raczej pozycją, którą słucham sam z siebie. Kawałki Queen, które cenię i gdzieś tam czasem do nich może nawet i wrócę, pewnie nie znalazłyby się na szczycie fanowskiego zestawienia wszechczasów. Pokuszę się więc o śmiałą tezę: ta pozycja wyjściowa (bez emocjonalnego stosunku) stawia mnie w dogodniejszej sytuacji, gdy przychodzi mówić o samym filmie.

Bo rozważania zacznę nie od tego, jak to wspaniale było usłyszeć w kinie wszystkie największe hity zespołu. Tylko od tego, jak świetną sceną jest scena otwierająca. Wprowadza od razu w klimat i wsadza nas w buty głównego bohatera. Przez ledwie kilka pierwszych ujęć napięcie skacze momentalnie pod sufit. Oczom ukazują się migawki zawierające wszystkie elementy, które odruchowo kojarzą się z zespołem (okulary, mikrofon, wąsy), a na dobrą sprawę nawet nie widzimy jeszcze twarzy samego Mercurego. Start z wysokiego C, wysoko zawieszona poprzeczka i kolejne życzeniowe myślenie, by ten poziom utrzymać… Plus jeszcze nieuniknione skojarzenie z pierwszą sceną z „Jesteś Bogiem” (Ha! Nasi byli pierwsi! Queen plagiatuje Paktofonikę ;P ).

Tutaj przyznam się do kolejnej rzeczy, mianowicie jestem nadgorliwy i odrobiłem pracę domową. Nadrobiłem braki w wiedzy dotyczącej historii Queen i Mercurego, jak i również otoczki wokół samego filmu. I tak np. wiedzieliście, że początkowo Freddiego miał grać Sacha Baron Cohen vel. Borat? Koleś, dla którego nie ma świętości na tym świecie jednak zrezygnował. Zbyt wiele osób (na czele z żyjącymi członkami zespołu) zaczęło się wtrącać do produkcji (do tego w sumie jeszcze wrócę). Mercurym został więc Rami Malek i… mucha nie siada. Ani przez moment nie miałem poczucia, że coś mi nie gra w tej postaci. Od pierwszej do ostatniej minuty wierzyłem, że to Freddie (na siłę można by się jedynie delikatnie przyczepić, że przesadzili z przyciemnieniem skóry aktora – ale to pierdoła). No i tu też warto zaznaczyć, że ogólnie aktorsko jest dobrze. Cala kapela wypada wiarygodnie. A Gwilym Lee to już w ogóle jest dla mnie jak oryginał. Z tym, że niestety poza wspomnianą główną rolą, pozostali nie mają za wiele do grania. „Królowa może być tylko jedna”, więc to Malek ciągnie cały film.
Cała reszta to tylko tło, na dodatek często bardzo niewyraźne. I to jest mój pierwszy poważny zarzut. Dość komicznie wygląda ten fakt w kontekście deklaracji, że to nie miał być film tylko o samym Mercurym, lecz całym Queen (podobno zwłaszcza Brian May o to walczył). O reszcie zespołu w sumie dowiadujemy się tyle, że coś tam kiedyś studiowali i nagle w pewnym momencie pojawiają się z żonami… Mam też duży żal o główną rolę kobiecą. Lucy Boynton jest spoko, no ale ona do zagrania to nie miała już niemal nic. Jak na kobietę życia Mercurego, która była przy nim prawie od początku do samego końca, wręcz skandalicznie mało. Zapamiętamy ją jedynie z paru moralizatorskich rozmów. Co z tego więc, że aktorsko jest spoko, skoro przykrywa to poczucie niedosytu (nieostatnie z resztą)…

No ale jeszcze słów parę o pozytywach: humor. Co by nie mówić każdy, nawet najbardziej poważny film potrzebuje od czasu do czasu przełamania napięcia i klimatu. A nic tak nie zapewnia oddechu dla widza, jak dobry żart. Tutaj tego humoru jest w sam raz i dokładnie w tych scenach/momentach, kiedy był potrzebny. W punkt i spory plus, bo to nie jest takie łatwe, by zgrabnie wpleść tego typu zabiegi. Trzeba sporego wyczucia. Sceny żartobliwe wynikają głównie z interakcji między bohaterami – siłą rzeczy przede wszystkim między członkami zespołu. I tu kolejny plus, bo fajnie było popatrzeć, jak zespół egzystuje w środku, ale i zarazem… od razu duży minus, bo było tego CHOLERNIE MAŁO. Co z tego, że parę razy w dialogach wpajano nam łopatą, że „zespół się ciągle kłóci”, skoro widzimy to tylko w jednej scenie z rzucaniem ekspresu do kawy i na siłę w drugiej, gdy Mercury się spóźnia na próbę. To boli, bo ten motyw miał niesamowity potencjał, by pokazać coś prawdziwego i zarazem inspirującego – proces twórczy. Sceny, w których zespół komponuje/tworzy kolejne utwory są jednymi z najlepszych (zwłaszcza lubię tę, gdy powstaje „Another One Bites the Dust” – w mej opinii jedna z najważniejszych ścieżek bassowych w historii). Nawet tak bardzo nie kłuje w oczy, że każda takie ujęcie obowiązkowo musi sie kończyć przeskokiem na koncert, gdzie wersja finalna piosenki jest grana przed publiką. To pokazywało o wiele więcej życia i prawdy, niż chronologiczne przeskakiwanie po etapach życia Freddiego/zespołu. Co samo w sobie jeszcze nie byłoby złe, gdyby na pokazanie kolejnych, ważnych wydarzeń twórcy mieli jakieś pomysły…

Utrata kontroli nad własnym życiem i ucieczka w używki? Przebłyski z dwóch imprez wystarczą. Konflikt z najbliższą rodziną na tle kulturowym? Scena z ostentacyjnym wyjściem z domu załatwi sprawę.  Odkrywanie swojego homoseksualizmu i (co ważniejsze) pogodzenie się z nim? Niech Mercury popatrzy przez chwilę na tyłek jakiegoś wąsacza, bo to przecież jest równoznaczne z życiowym oświeceniem. Dowiedzenie się o chorobie… radzenie ze świadomością nieuniknionej śmierci… samotność mieszająca się z arogancją i butą… tych zajebiście ciekawych wątków jest tak wiele, a każdy został ledwo tknięty na 2min. Nie twierdzę, że trzeba było brać na warsztat je wszystkie. Ale poświęcić nieco więcej uwagi choć dwóm z nich… choć jednemu! Pokazać jak samotny człowiek musi wyłączyć mózg, bo nie widzi innej drogi ucieczki od swoich demonów. Od tego, że świat go nie rozumie, że woli oceniać to z kim sypia, a nie to co właśnie skomponował. Fajnie pokazuje to scena z konferencji prasowej. W ciemno wierzę, że tak to właśnie wtedy wyglądało. Czemu ten film nie ma więcej takich momentów… Czemu musiał być na siłę taki grzeczny…

No i chyba mamy tu smutną konkluzję. W filmie, który u podstaw ma być dramatem biograficznym, dramatu jest jak na lekarstwo. Żaden z tych wątków, który twórcy usilnie chcieli sprzedać na ekranie, nie zaangażował mnie emocjonalnie. Dobrze się bawiłem oglądając to, ale nie współczułem Mercuremu. Nie kibicowałem, by dojebał całemu światu za to, że go nie rozumie i nie pozwala być sobą (oczywiście w domyśle, bo to też średnio pokazali). Nie miałem ochoty strzelić mu w ryj za to, jak potraktował kolegów. Nie. Było mi wszystko jedno, bo wiedziałem że ta kinowa laurka jednego z największych wokalistów w historii będzie pędziła dalej. Miał ciężkie początki -> zrobił karierę -> pogubił się -> odpokutował -> znowu jest fajny. Ile razy już to widzieliśmy? Mówimy tu o filmie, który trwa 2h15min, a ja wyszedłem z kina z poczuciem, że był za krótki. I to najgorszym możliwym tego typu poczuciem. Był za krótki nie dlatego, że był tak świetny i nie chciałem by się kończył. Był za krótki, bo aż się prosiło, by parę rzeczy jeszcze tam dodać/poprawić/zmienić. By postawić kropkę nad „i”. Kropkę, której do teraz mi brakuje i o której brak jestem szczerze zły. A skoro w ponad 2 godziny czasu ekranowego twórcy nie potrafili dać widzom czegoś ekstra i domknąć projekt, jako spójną całość, brutalny wniosek może być tylko jeden: REŻYSER I SCENARZYSTA DALI DUPY. Reżyser – Bryan Singer, swoją drogą nie doczekał nawet końca zdjęć, bo został wywalony w nie do końca jasnych okolicznościach (ponoć nagminnie nie pojawiał się na planie). No normalne to to nie jest…

Hollywood dostało na warsztat diament, który „wystarczyło” obrobić. Historię wybitną, bo po prostu prawdziwą. Postać nietuzinkową, może wręcz i genialną. Tak barwną i niejednoznaczną, że tematami można by obdarować i 5 filmów. Kariera muzyczna, wątek pochodzenia i rodziny, odkrywanie swojego prawdziwego ja, walka z chorobą i świadomość nieuniknionego, pogrążanie się i utrata kontroli… samo życie. O każdym z tych motywów wspomniano, ale zabrakło jaj by poruszyć na tyle, by pokazać dramat w filmie opartym na dramatycznych losach. Taki paradoks… I właśnie tej cholernej kropki nad „i” mi zabrakło, by uznać „Bohemian” za coś więcej niż „tylko” dobry film. Z grubsza to miałem na myśli pisząc na początku, że nie chciałbym by biografie tak wyglądały. By nie były tylko przekrojem życiorysu, który od czasu do czasu liźnie przy okazji jakiś temat poboczny. Ale by potrafiły pokazać również i ten kawałek prawdziwej egzystencji. Trąci to patosem, Wysoki Sądzie.

Dla fanów kapeli będzie to niezapomniana, pędząca podróż w rytm hitów Queen, z sentymentalnym finałem. Dla neutralnego widza – fajna zabawa, podczas której zapewne znajdzie wiele elementów bliskich sercu (klimat tamtych czasów, humor, czy pojedyncze piosenki), plus kilka faktów. Dla kogoś, kto chciał ujrzeć w tym wszystkim prawdziwe życie – zmarnowany potencjał. Zajebiście smaczny rosół, ale niestety bez makaronu.

Film dobry, ale niestety tylko dobry.

– [f/10] film Dobry

PS. Tak jeszcze na koniec: spory fragment filmu zajmuje scena finałowa – koncert Live Aid ’85. Ta rekonstrukcja jest perfekcyjna i aż żałuję, że nie oglądałem jej w IMAXie. Choreografia, montaż, playback – wszystko gra jak trzeba. I tyczy się to w sumie wszystkich scen koncertowych na przestrzeni całego filmu. Jest to bez dwóch zdań fajne ale… Czy jednak film powinien stawiać na rekonstrukcje, jako na swój najmocniejszy punkt? Bezsprzecznie dostarcza to wiele emocji, ale w praktyce można w każdej chwili odtworzyć niemal to samo na youtubie… Choćby prosto z 1985r. KLIK… Czy nie jest to zbyt tani chwyt i trochę marnowanie czasu ekranowego… Kosztem większej ilości takich scen, jak praca nad „We will rock you” , czy wyznanie Freddiego o chorobie… Ja tylko głośne myślę…

Liczba komentarzy dla wpisu “Bohemian Rhapsody (2018)”: 6

  1. Hmm… Będę pierwsza. Troche to stresujące. Dziękuje za tą długą recenzje. Dobrze się czytało niemal z zapartym tchem. Ale jeśli by spełnić życzenia piszącego to wyszedł by nam serial na HBO (ja był się ucieszyła). Czy dobrym pomysłem było by skupić się tylko (aż) na rozważaniach kulturowych, lub konfliktach w zespole, czy seksualności wokalisty? Wtedy piszący recenzje „doczepiłby się” do braku historii z lotu ptaka i całościowego poglądu na sprawę. Czy takim złem jest wierne odwzorowanie kultowego koncertu? Jako fanka (nie maniaczka) zespołu pewnie jestem nieobiektywna, ale powiem tylko tyle.. Cieżko mi było wyjść z kina, chciałam ciągle więcej hitów a po wszystkim miałam poczucie że mogłabym obejrzeć ten film jeszcze raz (a to mi się rzadko zdarza).

  2. Film rzeczywiście mógł zawierać więcej szczegółów, wiecej dramatu, ale mimo wszystko mi się podobał, był wzruszajacy, pełen dobrej muzyki(ale to wiadomo), chwilami zabawny, lekki i refleksyjny.

  3. Recenzję (jak wszystkie poprzednie autorstwa MovieMana) czytałam z przejęciem. Trudno się nie zgodzić z przedstawionymi w niej argumentami. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem kolejną z tych osób, która pokochała „Bohemian Rhapsody”. Co więcej, myślę, że jakkolwiek film ten nie zostałby nagrany, ludzie i tak by go uwielbiali. Dlaczego? Odpowiedzi można szukać w tej oto recenzji. Nieprzeciętna, oryginalna postać ze wspaniałym a zarazem trudnym życiorysem. Ludzie po prostu kochają Freddiego. I pokochają każdy mniej lub bardziej udany film przedstawiający jego życie, twórczość, problemy, rozterki.

  4. Z jednej strony przyznam Ci rację. Tak- chciałoby się więcej, głębiej, bardziej. Brakowało mi drugiej części życia, pogodzenia się z chorobą, ataków ze strony mediów, naprawy relacji z Mary Austin. Brakowało mi burzliwego procesu twórczego (tylko sute imprezy odzwierciedlili ponoć dość rzeczywiście). Z drugiej, to przecież scenariusz na kilka sezonów serialu lub Japońsko- Koreańską glistę filmową na 4,5h. Mimo wszystko przybliżenie widzowi zespołu jak i postaci Freddiego jak najbardziej się udało. A że złote środki, wcale nie są takie złote? Cóż może ktoś kiedyś nakręci to lepiej, ale czy to możliwe tak by było jednocześnie strawne?

Odpowiedz na „FineskaAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany.