Aż Do Piekła (2016)

A już zwątpiłem w 2016r…

Momentami aż miałem ochotę tam być. Widząc obrazy, takie jak ten powyżej. Patrząc, jak bohaterowie jeżdżą po bezkresnych, pustych drogach w towarzystwie tylko i wyłącznie malowniczego nieba. Jak wpatrują się w milczeniu w dal, z pewną nostalgią, ale przede wszystkim chyba z uczuciem… wolności… wolności, której nie dało się wraz z nimi nie poczuć.

Zerknijcie: Nick Cave & Warren Ellis – może nieco łatwiej będzie zrozumieć, o co mi chodzi. Krajobrazy/zdjęcia plus muzyka – czego więcej trzeba do zbudowania odpowiedniego klimatu? Klimatu, który na przestrzeni całego filmu potrafi się zmienić ze wspomnianego nostalgicznego, poprzez pełnego napięcia i dynamiki, po wręcz skrajnie duszny (tak, to chyba najbardziej trafne słowo), gdy widz ma wrażenie, że ludziom na ekranie ciężko jest nawet oddychać. Myślę, że dobrze tę mieszankę (kończąc już wątek muzyki) oddaje kawałek użyty w oficjalnej zapowiedzi: Blackwall – Knockin’ On Heaven’s Door – dla jednych pewnie będzie to ciekawa interpretacja, a dla drugich profanacja klasyki. Osobiście uważam, że ten cover (już chyba nawet nie wiadomo który) Dylana spełnia tutaj swoją rolę i dobrze wpisuje się w całą koncepcję. A ów koncepcja, jak już widać, bazuje na umiejętnym regulowaniu „tempa” filmu. Kiedy trzeba – akacja zwalnia. Daje postaciom i widzom wspomniany oddech. Skupia się na dialogach, które (już teraz zdradzę) są jedną z wielu mocnych stron tego filmu, bądź pozwala spokojnie popatrzeć na wielkie, otwarte przestrzenie Teksasu. Świetnym symbolem tego są sceny, kiedy wraz z bohaterami „siadamy” przy piwie na werandzie przed domem.

No właśnie – bohaterowie. Kolejny bardzo mocny element. Mamy tutaj dwóch braci po przejściach, wręcz zniszczonych życiem: starszego Tannera i młodszego Toby’ego. Każdy w inny sposób już doświadczony przez los. No i po raz kolejny stają w trudnej sytuacji, w obliczu ciężkiej decyzji. Ostatecznie wstępują na drogę zbrodni, co oczywiście skutkuje, że ich śladem rusza wymiar sprawiedliwości (wszystkiego tego dowiecie się oglądając już sam trailer). No i bracia, jak to bracia – na co dzień dopieprzają sobie, wyciągają brudy z przeszłości, między wierszami wbijają sobie szpile, ale kiedy wymaga tego sytuacja, nie ma nawet chwili zawahania – jeden staje murem za drugim. Jednoczy ich wspólny cel, wspólny dramat, czy wreszcie zwykła prośba jednego do drugiego. Krew nie woda. Na przestrzeni całego filmu widać, że się o siebie wzajemnie troszczą. Często na swój przeinaczony, brutalny sposób, ale bez wątpienia robią to szczerze. Świetnie to ukazane jest w jednej z moich ulubionych scen tego filmu [mały spoiler], kiedy to na stacji benzynowej jakiś koleś grozi bronią Tannerowi. Po sekundzie, bez chwili zastanowienia wyskakuje Toby i rozsmarowuje tego typa po asfalcie, a niewzruszony Tanner, nawet nie ruszając głowy z zagłówka fotela samochodu twierdzi, że sam by sobie doskonale poradził. Mocne, naprawdę świetne. A przede wszystkim autentyczne – widzimy to i kupujemy, a to zawsze jest dużą zasługą nie tylko samej historii, ale i aktorów.

Chris Pine, jako młodszy Toby – przyznam się, że istnieje duże ryzyko, iż w mojej głowie Pine na zawsze będzie już zaszufladkowany jako „koleś z nowego Star Treka”. Ale wystarczyło, że tutaj zapomniał się ogolić, nie domył gęby i założył brudną koszulę – i już jest o niebo lepiej. Wypada wiarygodnie, jako ten bardziej roztropny z braci. On ma po co żyć, ma cel… ma dwójkę synów. Na drugim nieco biegunie Ben Foster w roli Tannera – on sprawia wrażenie, jakby czasami było mu już wszystko jedno. Bywa impulsywny, często działa pod wpływem chwili, co siłą rzeczy musi prowadzić do popełniania błędów. Ale co najważniejsze, dla brata decyduje się na drogę (niemal pewne że) bez odwrotu – i jest tego w pełni świadomy (to się chyba nazywa braterska miłość?). Pytanie teraz, czy ja piszę dalej o aktorze, czy ponownie o postaci? Tutaj to bez znaczenia, bo Ben genialnie wszedł w rolę (liczę, że w końcu trafi mu się jakaś przełomowa dla kariery, pierwszoplanowa kreacja, bo zasługuje na taką szansę) i w moich oczach wypadł chyba nawet jeszcze lepiej niż Chris. Tak czy siak – rewelacyjny duet. A widz to widzi, widz w nich wierzy, rozumie ich pobudki, uczucia i siłą rzeczy zaczyna im kibicować. Kibicować by się udało. No ale tradycyjnie ktoś chce przeszkodzić. Kto? Nasza wisienka na tym aktorskim torcie – Jeff Bridges jako ranger Hamilton. W sumie za podsumowanie tej roli mogłaby wystarczyć tegoroczna nominacja do Oscara w kat. Najlepszy Aktor Drugoplanowy, ale nie byłbym sobą, gdybym czegoś nie dodał. Przede wszystkim, wygląda na to, że Pan Bridges ma słabość do kapeluszy i bardzo upodobał sobie role z nimi pozwiązane (będzie chyba kolejna szufladka w mej głowie).

Tutaj, grany przez niego stróż prawa, to starszy, zgryźliwy facet tuż przed emeryturą, decydujący podjąć się ostatniego śledztwa. Jego postawa nie daje złudzeń, że ma poczucie misji i potrzebę, by doprowadzić sprawę do końca. Nie przeszkadza mu to jednak w międzyczasie dopierdalać wyżywać się na swoim partnerze o indiańskich korzeniach. Kiedy widz jest już bliski myśli, że może to po prostu zgorzkniały tetryk rasista, dość niespodziewanie widzi jego bardziej ludzkie oblicze i przebłyski uczuć. Panie Bridges – świetnie zagrane i pokazane. Kapelusze kowbojskie z głów. Całościowo aktorsko dawno nie widziałem już tak mocnego zestawu. Jest bardzo dobrze, a momentami wręcz fantastycznie (zwłaszcza, kiedy pojawiają się ważniejsze dialogi, interakcja itd.).

Męskie kino… o ile w ogóle oficjalnie istnieje takie określenie, to ten film chyba wyciąga z niego wszystko co najlepsze. Mocne, autentyczne postacie i autentyczne realia – Texas (taka jakby Polska C, tylko że w wersji USA), gdzie większość ludzi codziennie mierzy się z licznymi problemami. Dobrze dawkowana akcja i co bardzo ważne – nie jakaś bezmózga naparzanka, czy strzelanie do wszystkiego, co się rusza. Nie, tutaj jak padają strzały (które na dobrą sprawę pojawiają się dopiero pod koniec), to niemal pewne, że ktoś zginie (choć i trupów też jest niewiele). Wszystko w odpowiednim czasie i w odpowiedniej ilości. Dodajmy do tego wspomniany na początku klimat (czasem tak duszny, że aż czuć te krowy widziane na ekranie) i krajobrazy (moje ulubione wieczory i poranki z fantastycznym niebem) i domykamy obraz całości. Obraz, za który poza reżyserem David Mackenzie, odpowiada również scenarzysta Taylor Sheridan – ten sam, który rozpisał „Sicario” i myślę, że sporo podobieństw można dostrzec (choć osobiście Sicario oceniam znacznie niżej). Jeszcze jedno skojarzenie do omawianego filmu przychodzi mi do głowy: „To nie jest kraj dla starych ludzi” – kto widział, myślę że się ze mną zgodzi.

Użyłem terminologii „męskie kino”, ale żeby uniknąć podejrzeń o dyskryminację ( 😛 ), stawiam złotówki przeciw orzechom, że ten film znajdzie rzeszę odbiorców również wśród kobiet. Bo dobry film obroni się zawsze. A dla mnie ten był zdecydowanie jednym z najlepszych w 2016r.

– [8/10] film bardzo dobry

Dziękuję bardzo i proszę o więcej.

 

PS. „Aż do piekła/Hell or High Water” otrzymało łącznie 4 nominacje do tegorocznych Oscarów:  Najlepszy film, Najlepszy Aktor Drugoplanowy, Najlepszy Scenariusz Oryginalny i Najlepszy Montaż – trzymam kciuki, może uda się coś zgarnąć.

 

Liczba komentarzy dla wpisu “Aż Do Piekła (2016)”: 3

  1. Trafna recenzja.
    Film ten to w rzeczywistości dobrej jakości mieszanka kina drogi, dramatu, relacji między ludzkich. Wszystko doskonale przyprawione bardzo dobrymi zdjęciami, ścieżka dźwiękową i grą aktorską. Choć zasadniczo inny, czasami przywodził mi na myśl Thelmę i Louise, gdzie też los bohaterów podróży zbiegał się nieuchronnie do końca ich drogi.

    Ode mnie solidne 7/10.

    P.S. Wymagaj od siebie lepszego warsztatu słowa, wiem, że potrafisz ;).

Odpowiedz na „DanielAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany.