Valerian i Miasto Tysiąca Planet (2017)

I film tysiąca bzdur

Luc Besson – reżyser genialnego „Leona Zawodowca” i dla niektórych kultowego już „Piątego Elementu”. Maczał też palce w scenariuszach do: dość nowatorskiej jak na tamte czasy „13tej Dzielnicy”, mocnej i realistycznej pierwszej odsłony „Uprowadzonej”, czy w solidnych produkcjach rozrywkowych – pierwsze „Taxi”, „Pocałunek Smoka”, „Człowiek Pies”. To wszystko do 2008 roku…

A po 2008r… najlepiej chyba spuścić zasłonę milczenia na jego dalszą działalność. Przyszły scenariusze do dwóch następnych „Uprowadzonych” (każda kolejna gorsza od poprzedniej), bezczelna akcja zrobienia „13tej Dzielnicy” w wersji Hollywood pt. „Brick Mansions. Najlepszy z najlepszych” (sceny i postacie 1:1 przekopiowane z pierwowzoru – wyłączyłem po 15min.), czy wreszcie „Lucy”, gdzie Luc popełnił i scenariusz i reżyserię. Już przy tym ostatnim filmie Bessona poniosło tak bardzo [5/10 w mojej skali], że ciężko było zakładać, że czymś jeszcze to przebije. I przyszedł czas na Valeriana…

Valerian i Miasto Tysiąca Planet” – najdroższy film w historii europejskiego kina. Około 200mln dolarów budżetu. Wielka pompa wokół produkcji bazującej na bardzo popularnym komiksie wydawanym od końcówki lat 70tych. I synonim zjazdu artystycznego reżysera.

Jak pewnie wszystkim powszechnie wiadomo mamy tutaj do czynienia z kinem akcji S-F. Całość dzieje się w dość odległej przyszłości daleko, daleko w kosmosie. Pierwsza więc myśl i skojarzenie na wstępie? Klimat i realia będą podobne do „Piątego Elementu”. I faktycznie momentami idzie wyczuć pewną stylistykę i konwencję, jaką widzieliśmy już we wcześniejszym filmie z Brucem Willisem. I spoko, czemu nie. Druga myśl? Większość budżetu zapewne pochłonęły efekty specjalne. I znowu bez pudła. Świat i postacie wykreowane przez grafików i speców komputerowych robią wrażenie i z pewnością były warte każdego wydanego dolara. Ale niestety na tym pozytywów koniec.

Idąc dalej tropem efektów – jest ich naprawdę dużo. Stanowią lwią część filmu, jako całości. Rozumiem, że w tym konkretnym gatunku, nie da się bez nich obyć, ale pytanie, czy tylko i wyłącznie one powinny stanowić o sile takich produkcji? Wykreowany świat jest świetny. Projekty postaci i kosmitów, kolejnych lokacji, sprzętów itp. wymagały nie lada wyobraźni i talentu, by tak wiarygodnie i miło dla oka je wykreować. Nikt tego temu filmowi nie zabiera. Tylko w momencie, gdy jest ich już na ekranie przesyt  i nie jest to w żaden sposób równoważone innymi walorami filmowymi, efekt finalny może wręcz zmęczyć widza. Koniec końców otrzymujemy coś co robi wrażenie i jest pięknie wizualnie (zwłaszcza w kinie) opakowane, ale niestety puste w środku.

No właśnie, ale czymże mogłoby być niby wypełnione? No i tu zaczyna się prawdziwa tragedia… Aż nie wiem od czego zacząć… ale chyba najlepiej będzie od tego co mnie osobiście w tym wszystkim najbardziej zabolało – SCENARIUSZ. Dawno już nie widziałem filmu, na którym odruchowo tyle razy wykonałbym:

Gdzieś wyczytałem, że skrypt do tego filmu Besson napisał już dawno, dawno temu (bodaj jeszcze przed początkiem swej kariery w branży filmowej). I wygląda na to, że uparł się, by kurczowo trzymać się tego pierwowzoru, z wszystkimi jego laickimi błędami. Tak drewnianych dialogów, od których zęby trzeszczały z bólu nie powstydziłby się pewnie scenarzysta „Trudnych Spraw”. A najgorsze jest to, że w większości to nie są nawet dialogi, tylko monologi, przekazujące widzowi potok suchych informacji. Jakby aktorzy czytali Wikipedię przed kamerą. I to w tak nachalnej ilości… Najgorszy z możliwych sposobów wprowadzania widza w świat i realia filmu. No ale scenariusz to przede wszystkim historia. Ciąg zdarzeń składający się z poszczególnych scen, tworzący docelowo tzw. fabułę. No i tu już mamy jazdę bez trzymanki. Gwałt na inteligencję widza. Obrazę instytucji szarej komórki. Zdeptanie majestatu ciągu przyczynowo-skutkowego. I jeszcze długo bym tak mógł (i tak, cały czas pamiętam, że u podstaw mówimy o kinie S-F i kosmitach, ale to i tak nic nie zmienia – choćby nie wiem jak wielką przestrzeń i swobodę temu filmowi zostawić). Ciężko tutaj cokolwiek więcej o tym napisać bez konkretnych odniesień do filmu – dlatego uprzedzam: POMIŃCIE NASTĘPNY AKAPIT JEŚLI CHCECIE UNIKNĄĆ SPOILERÓW (choć osobiście uważam, że tego filmu nic nie uratuje i niewiele stracicie, gdy to przeczytacie).

Laureline jest porwana przez jakiś ogro-podobnych kosmitów i pierwsze co słyszymy na ekranie, ze wszystkich stron (w tym od samego Valeriana) to to, że teraz trzeba być bardzo delikatnym w dalszych działaniach, by uniknąć tragedii dyplomatycznej z ową rasą. I co robi Valerian? Przy pierwszym kontakcie z tymi obcymi, bez słowa rozpiżdża jednemu z nich głowę na petryliard kawałków. Już pomijam fakt, że obok jest kilku świadków – kumpli tego kosmity, i że ten to w ogóle to trzymał wędkę na którą Valerian był „złapany” (nie znam się, ale chyba po rozpiżdzeniu mózgu, to powinien tę wędkę puścić, a Valerian spadłbym kilkadziesiąt pięter w dół…), ale trzeba przyznać – subtelność w dyplomacji pełną gębą. Dalej oczywiście Valerian nie zapomina, że musi być delikatny w kontaktach z porywaczami, więc załatwia sobie kosmitę-gluta (w tej roli Rihanna), która na niego włazi i wizualnie przemienia w jednego z porywaczy. Valerian wchodzi do siedziby oprawców, uwalnia swoją laskę i co oboje robią? Wyżynają w pień całą salę ogro-allienów na czele z ich Królewcem. Myślę, że po takim geście a la minister Waszczykowski, wszyscy mogą być spokojni o dalsze stosunki między oboma gatunkami. A i na koniec jeszcze Rihanna-glut, która do tej pory w czasie walki z kosmitami była „przezroczysta” na wszystkie ich ciosy (nikt nie mógł jej trafić), po tym jak wraz z główni bohaterami ląduje w ściekach, nagle przyznaje, że została zraniona i zaraz umrze. Yyyyy… co, gdzie, jak? Aaaa i fakt,  że Valeriana znała może od godziny (i tak w ogóle, to on ją w sumie uprowadził), a Loureline w porywach z 7min. w zupełności wystarczył, by w swoim ostatnim tchnieniu oznajmić, że nasz bohater musi dbać o swoją towarzyszkę i trzymać się jej, bo ona go nauczy miłości. Kropka.

Aha… Później pojawiają się jeszcze takie paradoksy, jak bicie Bad Boya przez 3min po ryju, a na koniec pokazują go i gęba nienaruszona…  AAAAHA…

 

SPOILER END

 

 

Wypisanie reszty tego typu bezsensownych scen skończyłoby się wydaniem całkiem sporego podręcznika „Jak nie pisać scenariuszy”. Do tego dochodzi tragicznie rozegrany motyw czarnego charakteru – już praktycznie na początku filmu dowiadujemy się kto nim jest, ale po drodze reżyser uznaje, że może jednak wprowadzi małą nutkę niepewności. I co się na końcu okazuje? Że czarny charakter wciąż jest jeden i wciąż ten sam. Zaskoczenie rodem z „Szóstego zmysłu” -_-

Na koniec może to, co choć trochę mogłoby uratować ten film jako całość, czyli aktorstwo… Ale nie, też nie. Po pierwsze już na wstępie postacie nie mają jakoś wybitnie dużo do grania, z racji tego, że jak już wspomniałem, lwią część filmu stanowią efekty. Niemniej jakieś tam pole do popisu było. Ale niestety casting jest beznadziejny. Dane DeHaan ze swoją „przećpaną” twarzą pasuje do filmów, gdzie gra faceta z problemami, czy wręcz odklejonego od rzeczywistości (fajne „Drugie Oblicze”, „Gangster”, czy „Metallica: Through the Never” – polecam te filmy). Ale tutaj? Charyzmatyczny kosmiczny szpieg? Na dodatek ponoć kochliwy lovelas (tak nam próbują go sprzedać)? Ech… I do tego Cara Delevingne, która podobno przede wszystkim jest modelką (i chyba faktycznie może się podobać), i która wcześniej w świecie filmu zasłynęła głównie rolą Enchantress w „Suicide Squad” – czyli zagrała postać w wielu rankingach okrzykniętą najgorszym czarnym charakterem ever. Cokolwiek więcej trzeba dodawać? I jeszcze między nimi tak cholernie bardzo nie ma chemii. Mieli być przekomarzającymi się kochankami, między którymi nieustannie iskrzy, a wyszła relacja bardziej przypominająca złośliwe rodzeństwo (?) – i to też nie do końca. Tyle w tym pieprzu co w mleku sojowym.

Dobra, nie pastwię się dłużej nad tym filmem. Wiem, że gdzieś tam pojawiły się głosy, że to nie jest standardowe Hollywood, i że dobrze, bo film nie jest taki jak wszystkie inne masowo wypuszczane. Spoko, kumam ideę i przesłanie, ale NIE, kurde nie – nic nie tłumaczy bezmózgich działań twórców i traktowania widza, jak wszystko chłonącą gąbkę. Byleby dużo i ładnie. Co w tym konkretnym przypadku oznacza grube miliony na efekty komputerowe i totalnie nic więcej. Otrzymaliśmy więc gówno opakowane w zajebiście ładne sreberko. Sorry, ale to dalej nie jest i nigdy nie będzie cukierek.

– [3/10] film Słaby

PS. Żeby nie było, że jestem totalnie anty – może się komuś spodoba kawałek promujący ten film: Alexiane – A Million on My Soul

A, i scena z tańcem Rihanny, mimo że sama w sobie mało potrzebna, śmiało może kandydować do miana najlepszej w tym filmie.

Liczba komentarzy dla wpisu “Valerian i Miasto Tysiąca Planet (2017)”: 7

  1. EJ! Szósty Zmysł był zaskakujący:p Ale pomijając ten fakt ciężko się z resztą nie zgodzić. Film tragiczny.

    1. No właśnie o to chodziło 😛 to miała być ironia 😉 6 Zmysł ma jedno z najlepszych zakończeń i zwrotów ever. Zwrot w Valeranie był równie zaskakujący, jak to że w amerykańskim filmie murzyn ginie pierwszy 😛

  2. Stary… Bardzo ci współczuję, że musiałeś zobaczyć to g*wno. Czy w ramach koncertu życzeń, mogę prosić o analityczną masakrę Wolverine Origins?

    1. O matko… żeś wyskoczył z tym Wolverinem… widziałem to z 7 lat temu i chyba nawet nie najgorzej wyceniłem 😛 musiałbym odświeżyć… ale kto wie, zobaczymy 😉

  3. Widzę, że urlop wykorzystujesx pracowicie. To chyba nadłuższa Twoja recenzja ale dzięki teraz napewno nie mam ochoty na ten film bo już po trailerze przeczuwałam te gó…nko

  4. szkoda, że Luc zmierza równią pochyłą na samo dno. a miałam nadzieję, że stworzy jeszcze parę dobrych filmów… i jeszcze brać do obsady Care, czy Rihanne… no nie, to nie mogło się dobrze skończyć.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.