9-ty z 10-ciu.
10 – zarzeka się, że dokładnie tyle filmów zrobi i idzie na emeryturę. Oczywiście już teraz maczał palce w większej ilości produkcji, ale w takim „Sin City” , czy „4-ech Pokojach” reżyserował tylko pojedyncze sceny/segmenty. Dodatkowo oba „Kill Bille” traktuje jako jedną (dłuuugą) całość.
Dlatego jego osobista lista filmów, które sam wyreżyserował, wygląda następująco:
1. Wściekłe psy (1992),
2. Pulp Fiction (1994),
3. Jackie Brown (1997),
4. Kill Bill: Vol.1 & Vol.2 (2003-2004),
5. Grindhouse: Death Proof (2007),
6. Bękarty wojny (2009),
7. Django (2012),
8. Nienawistna ósemka (2015)…
no i teraz na pozycje nr 9 wskakuje „Pewnego razu… w Hollywood” (2019).
Quentin Tarantino – jeśli ktoś ma wątpliwości, jaki mam stosunek do tego reżysera, to niech zerknie na tutejszą stylistykę albo fun page, lub po prostu mnie odwiedzi. 😉 W mym odczuciu: ścisły top w zawodzie (choć po rachunku sumienia wyszło, że jednak nie nr 1 – KLIK), niepowtarzalny styl, kunszt i osobowość. Ten osobisty, dość emocjonalny stosunek, doprawiony sporą dawką oczekiwań, czynił już na starcie „Pewnego razu… w Hollywood” mocno wyczekiwanym dla mnie daniem. Do tego cała otoczka przystawek: piekielnie mocna obsada, kontrowersyjny temat, plus same wypowiedzi Quentina wyrażające jego zadowolenie z końcowego efektu… zapowiadało się na ucztę.
Ponad dwu i półgodzinny posiłek dla oczu – przyprawia o uczucie sytości, czy zgagi? Na wstępie powiedzmy sobie parę oczywistości: tak – jest to film DŁUGI. Czyli dokładnie taki sam, jak niemal wszystkie filmy Quentina. I tutaj wysuwa się automatycznie druga i zarazem najważniejsza oczywistość: TWÓRCZOŚĆ TARANTINO ALBO SIĘ UWIELBIA, ALBO NIE TRAWI. Nie ma stanu pośredniego, albo przynajmniej strasznie o niego trudno. I nie chodzi oczywiście tylko o sam czas projekcji, ale wszystko to co Tarantino zawsze serwuje widzom. Unikalne podejście do ekspozycji, dialogów, kreowania postaci, czy budowania klimatu scen. To wszystko tu jest i spina się finalnie w dobrze znaną wizytówkę reżysera. I zarazem sprawia, że niewątpliwie część ludzi od tego filmu się po prostu odbije.
I to bardzo możliwe, że nawet spora część tych, którzy ogólnie Tarantino lubią… No ale po kolei. Mi się seans nie dłużył ani przez minutę. Oczywiście dlatego, że jestem psychofanem – powiecie. Przez grzeczność nie zaprzeczę, ale pewne rzeczy nawet w moim psychołbie by nie zadziałały, gdyby… gdyby nie zostały wykonane po prostu dobrze. Film przez większość czasu jest powolny i z tym nie będę polemizował. Ale sporą sztuką jest sprawić, by teoretycznie powolny film nie dłużył się widzowi. A ten nie dłuży się dzięki dobrze znamy, sprawdzonym (i wcześniej też już wspomnianym) patentom Quentina. Buduje on swoje postaci na bazie rozbudowanych, ale bardzo wciągających dialogów. Siłą rzeczy muszą one zająć więcej czasu ekranowego. Poznajemy bohaterów powoli, ale w angażujący sposób. Ciekawość sprawia, że sami próbujemy ich rozgryźć i zrozumieć. Świat w około również zostaje nam przedstawiony niespieszne. Długie ujęcia Los Angeles z lat 70-tych – kolorowego i głośnego miasta, sprawiają wrażenie, jakby oko reżysera napawało się tym widokiem. I my napawamy się razem z nim. Jak dziecko patrzące przez szybę na wystawę sklepu z zabawkami.
Te widoki sprawiają niewątpliwie przyjemność samemu Tarantino i to kolejna istotna kwestia tego filmu. Quentin w swojej twórczości powoli zmierza w kierunku podsumowania. Dlatego robi film w 100% dokładnie taki, jaki chce zrobić i finalnie obejrzeć. Tradycyjnie już z morderczą perfekcją dba o każdy szczegół, po raz kolejny dając wyraz swojej miłości do popkultury i w ogóle kultury USA. Każdy detal musi się zgadzać (nawet barierka ze swastyk w pokoju nazistów). Pewne podsumowanie widać też w obsadzie aktorskiej. Pomijając jeszcze główne role, na drugim, czy wręcz trzecim planie pojawiają się dobrze znane z filmów Tarantino twarze, jak Bruce Dern, Kurt Russell, czy Michael Madsen. To niezmiernie wymowne, że tak znani aktorzy godzą się na małe epizody, byleby tylko pojawić się u Quentina. A to nie koniec, bo mamy jeszcze choćby śp. Lucke’a Perry’ego w jednym epizodzie, czy Ala Pacino w nieco większej roli. No ale przede wszystkim wrażenie musi robić pierwszy plan.
Duet DiCaprio & Pitt – na papierze petarda i mokry sen każdego reżysera. I tak się zastanawiam, że ten tandem głównych bohaterów działa lepiej razem, czy jednak osobno… Fabularnie są to przyjaciele. Relacja zakrawa nieco nawet o stosunki ojciec – syn, albo opiekun – wychowanek. Mają kilka fajnych scen wspólnych, kiedy widać i czuć chemię, ale tak na prawdę pełnię kunsztu pokazują chyba wtedy, kiedy każdy może skraść kadr tylko dla siebie. I to analogicznie wpływa też na dialogi. Te bezpośrednie między nimi trybią, ale te wybitne (tarantinowskie) pojawiają się w scenach interakcji z innymi postaciami. Rozmowa DiCaprio z Pacino w restauracji – klasa. Dialog Pitta z młodą hipiską – poezja (zwłaszcza gra ciałem i mimika tej młodej były ekstra – mowa o Margaret Qualley – może być przed nią przyszłość). Dyskusja DiCaprio z młodą aktorką – PERFEKCJA. Prawdziwy dynamit. Ta mała jest w ogóle genialna: Julia Butters. Tutaj jestem gotowy stawiać dolary, że zrobi karierę. Leonardo i Brad w takich scenach dają popisy swoich możliwości. Pitt jako zaczepny twardziel, a DiCaprio jako rozemocjonowany aktor. W ogóle DiCaprio, momentami bardzo się wczuwa, szarżuje i może nawet popada w skrajność, ale myślę, że dokładnie czegoś takiego chciał Tarantino. I efekt osiągnął. Gdybym miał porównać te 2 główne kreacje, to chyba delikatnie lepiej i wiarygodniej całościowo wypada Pitt, ale DiCaprio za to miał bardziej zróżnicowaną rolę. Trzecie czołowe nazwisko filmu: Margot Robbie – tutaj trzeb z przykrością(?) stwierdzić, że nie ma jej za wiele. Ma drobne, niewiele znaczące epizody i wydaje się bardziej tłem, bądź tylko bodźcem całej historii. Jej filmowego męża – Polańskiego z twarzą Rafała Zawieruchy jest jeszcze mniej.
Z aktorstwem jest więc dobrze. Co z samą historią i fabułą… No cóż… Tarantino bawi się z oczekiwaniami widza i wdać, że sprawia mu to frajdę. Jak już wspomniałem, z niczym się nie spieszy. Za to genialnie i w swoim stylu w kilku scenach buduje klimat i napięcie. Mimo wszystko samej akcji na przestrzeni filmu jest stosunkowo niewiele. To główny powód, przez który jego pierwsza połowa może wydawać się przedłużona. Jak już się jednak zaczyna rozkręcać, to w typowym tarantinowskim stylu. Pięści idą w ruch, a scena finałowa jest rewelacyjna. Nie zabraknie krwi, przemocy, skrajnego przeginania, czyli wszystkiego tego, do czego widzowie Quentina się przyzwyczaili. Są to jednak wszystko punkty zwrotne i kulminacyjne, a reszta historii oparta jest na poznawaniu postaci i całego tego mitycznego Hollywood. Tutaj Quentin zgrabnie połączył trzy światy, które tak umiłował. Świat Hollywood lat 70-tych, kulturę i popkulturę USA oraz swoje ukochane spaghetti westerny. Spora część akcji dzieje się na planie filmowym, gdzie kręcone są sceny do filmu o dzikim zachodzie. Kolejny argument, że „Pewnego razu… w Hollywood” to film podsumowujący, a zarazem w dużej mierze stworzone przez Tarantino dla samego siebie.
Koniec końców ten podsumowujący ton film nieco mnie chyba zaskoczył. Nie spodziewałem się, że będzie aż tak widoczny już w przedostatniej produkcji. Czy to dobrze, czy źle? Sam nie wiem. Na pewno ma to wpływ na końcowy odbiór filmu. Sprawia, że staje się on nieco inny, niż do tej pory w większości przywykliśmy (przy poprzednikach). Czy przez to mniej tarantinowy, czy wręcz odwrotnie (w końcu w pełni tarantinowy)? To już zostawię do oceny Wam. Wciąż nie można nie dostrzec tych wszystkich genialnych elementów składowych, dzięki którym Quentin wyrobił sobie markę. Jest pełno świetnych dialogów, ale jest ich jakby mniej niż w „Nienawistnej Ósemce”, czy „Pulp Fiction”. Jest kilka świetnych scen akcji, ale również mniej niż w „Django”, czy „Bękartach Wojny”. Jest za to większe skupienie na świecie przedstawionym i samych bohaterach. Powolne, mozolne budowanie klimatu i napięcia aż do sceny finałowej. Niczym tykająca bomba, która wybucha z wielkim hukiem. Jest po prostu trochę inaczej niż w poprzednich filmach. Głównie przez tę nieco spowolnioną narrację, która notabene była właśnie mniej więcej taka filmach z czasów, które Tarantino nam przedstawia (lata 70-te). Może to też duży i świadomy zabieg. Mi się ten film podobał, ale sercem chyba bliżej mi jednak do klimatów „Pulp Fiction” i „Nienawistnej Ósemki”. Tamte filmy wzbudziły we mnie trochę więcej emocji. Może to kwestia ewentualnego drugiego seansu… Może będzie mi dane. Niemniej na ten moment:
– [7/10] Film Dobry
Z niezmierną ciekawością będę wyczekiwał ostatniej odsłony dekalogu Tarantino. W jaki sposób reżyser będzie chciał finalnie podsumować swoją twórczość w 10-tym filmie? Jest sporo pytań. Nie wyobrażam sobie by nie pojawili się w nim Samuel L. Jackson, Christoph Waltz, Tim Roth czy Uma Thurma, jako kultowe twarze wcześniejszych produkcji. Jak zapraszać na pożegnalny bal, to wszystkich. 😉