Big Fish o małoletnich X-Men’ach.
Od pierwszych liter pojawiających się na ekranie… od pierwszej nuty w tle… czy wreszcie od pierwszych obrazów, już od razu wiemy… Burton. Burton tak bardzo, że bardziej się chyba zasugerować tego nie da. A jak Burton, to i nadzieja. Nadzieja, że skoro już na wstępie brak wątpliwości z czyim filmem mamy do czynienia, to będzie to produkcja, jak za jego najlepszych czasów. Ale… No właśnie, ALE…
Nim obejrzałem ten film, siłą rzeczy docierały do mnie wcześniej różne opinie, recenzje czy komentarze na jego temat. I zdecydowana ich większość nie była zbyt pochlebna. No ale wiadomo – najgorzej się z góry nastawić. Jedziemy, przekonam się sam. No i lekkie zdziwienie, bo… bo od początku jest całkiem nieźle. Jak już wspomniałem – pierwsze chwile filmu, a widz od razu wrzucony jest w Burtonowskie realia. Napisy początkowe z dość charakterystyczną czcionką i szarymi zamazanymi zdjęciami w tle + posępna muzyka… fajnie to wprowadza w klimat. I za chwilę świat. Dość mroczny, może nawet przygnębiający, bez radosnych, żywych barw, tam i ówdzie jakaś mgła. Ok, powoli wczuwamy się… Poznajemy głównego bohatera, jego historie, postacie poboczne i… i od razu pierwsze skojarzenie – Big Fish. Mamy tutaj starca opowiadającego swojemu „tygrysku” wnukowi Jake’owi niestworzone historie o swoich przeżyciach i przygodach. Temat niemal żywcem jak we wcześniejszym (2003r.) filmie reżysera. No ale ok, może przypadek, może głębsze powody, nie pierwszy, nie ostatni raz takie sytuacje w kinie widzimy. Oglądamy dalej. No i akcja rozwija się. Nie za wolno, nie za szybko, myślę że w odpowiednim tempie. Coraz więcej rzeczy się wyjaśnia, aż w końcu pojawiają się także elementy stricte fantastyczne, czyli przede wszystkich banda dzieciaków z niezwykłymi mocami (btw scenarzystka tego filmu odpowiadała też za skrypt do „X-Men: Pierwsza klasa” – psipadek?) I… i dalej jest wciąż spoko. Nie było to w żaden sposób jakoś szczególnie przegięte, czy z przysłowiowej „dupy”. Podążając za klimatem i fabułą filmu wręcz wszystko wydawało się sensowne rozwijać (choć, czy to akurat zawsze jest zaletą?). Aż w pewnym momencie zacząłem myśleć: „prawie połowa filmu, jak dla mnie w sumie ok, o chuj tym wszystkim narzekającym chodziło?”. No i wtedy Pani Peregrine otworzyła jakiś książko-album, by uświadomić szczegółowo naszego bohatera i… i wszystko powariowało. Nie wiem na ile to „zasługa” scenariusza, który bazował na książce (książki nie czytałem), a na ile po prostu reżysera zdrowo poniosło… Ale zaczęła się jakaś jazda po bandzie.
Jedzenie oczu? Jakiś wyrośnięty nastolatek wpychający wszędzie gdzie się da bijące serca? Kto to wymyślił?! Jeśli to motywy żywcem z książki, to napisał ją Ransom Riggs – sprawdziłem. A było tego jeszcze więcej. No i to co w każdym niemal filmie jest bardzo istotne, a niejedną produkcję ratowało – czarnych charakter. TRA-GE-DIA. Samuel L. Jackson, próbujący grać długimi momentami swoją postać jak w filmach u Tarantino, to jak dla mnie pewniak do Złotej Maliny. Wyszła z tego nieśmieszna (żeby nie powiedzieć żałosna) karykatura złoczyńcy, psychopaty, czy kogo on tam próbował zagrać. Jeszcze ta charakteryzacja na siwego afro murzyna z zębami po zabiegu wybielającym…
Błagam Cię Samuel – zostań jednak przy Quentinie i daruj sobie tego typu produkcje, czy jeszcze inne Węże w Samolocie.
No to skoro już jesteśmy przy aktorach – nasz hero Jake. Główny bohater, jak wyciągnięty z lodówki (i to takiej z prosektorium) i niestety jego gra jest niewiele mniej sztywna. Ja wiem, że Burton ma słabość do tego typu aktorów, co to ledwo rzucają cień i zlewają się cerą z białą ścianą… No ale o ile taki analogiczny Depp potrafił wzbudzić swoją grą emocje widza, tak tutaj co najwyżej czasem czułem zażenowanie, a do współczucia czy kibicowania Jake’owi nawet się nie zbliżyłem. Dalej: Eva Geen jako tytułowa Pani Peregrine wypada… lepiej niż przypuszczałem. Pasuje do tej roli. Fajnie potrafiła pokazać zarówno duże wyrafinowanie, klasę swojej postaci, jak i momentami zdrowy pazur czy zajebiście zalotny uśmiech. Niemniej, poza pierwszymi swoimi scenami i sceną kolacji, nie miała za wiele do zagrania. Na plus jeszcze ta blondynka (Ella Purnell) – miała w sobie sporo uroku i jako bezpośrednia nastolatka wypadła spoko. I to tyle jeśli chodzi o aktorstwo. Reszta to co najwyżej przeciętnie, bądź słabo. No i to automatycznie niestety też trochę zarzut w stronę reżysera. Nie potrafił poprowadzić swoich aktorów, mniejszym rolom dać możliwość w jakikolwiek sposób zaistnieć choćby jedną sceną (co w ogóle tym filmie robi Judi Dench, która chodź mimo faktycznie małej roli, nie miała TOTALNIE nic do zagrania, to ja nie wiem). Z głównych postaci broni się praktycznie tylko gra Evy Green, więc aktorsko jako całość – słabo.
Na koniec jeszcze kilka słów o efektach specjalnych, które w takich filmach z elementami fantastyki zawsze odgrywają ważną rolę. W paru momentach – Burton klasyk, czyli animacja poklatkowa (jak w „Soku z Żuka” albo „Gnijącej Pannie Młodej”) i ukłon w stronę fanów reżysera – brawo. Ale w zdecydowanej większości efekty wyglądają niestety słabo, a co najwyżej poprawnie. No po prostu czasem widać, że coś jest strasznie nienaturalne, oderwane od reszty. Takie ani w starym Burtonowskim stylu, ani na miarę dzisiejszych możliwości… Zupełnie jakby zabrakło budżetu(?).
Podsumowując – do połowy film zapowiadał się naprawdę nieźle. Przede wszystkim klimat – dość długo, ale jednak w odpowiednim tempie budowany. Bez przegięć. Aż tu nagle – JEB! – po bandzie. Od momentu, gdy otworzono tę cholerną książkę. Siadł scenariusz, siadła reżyseria, brakowało napięcia, a o jakiś sensownych zwrotach akcji można było pomarzyć. Niektóre sceny wydają się zbędne, czy wręcz bez sensu głupie. Aktorsko całościowo też poniżej przeciętnej, tak samo z efektami. Może w przypadku innego twórcy, aż tak bardzo do pewnych rzeczy bym się nie przyczepiał, ale mówimy tu jednak o Burtonie, więc…
Moja Ocena:
– [5/10] film Średni
(chyba głównie za to że, dane nam było poczuć Burtonowski klimat chociaż przez pierwsze pół filmu)
Zasnąłem zanim otworzyła magiczny album…
Widać za mało Burtona w Burtonie. :/