Irlandczyk (2019)

No w końcu!

Każdy z co najmniej jednym Oscarem. Jakby w ogóle zsumować łącznie ich dorobek, to wyjdzie jakiś pierdyliard nominacji i wszelkich zgarniętych nagród. Kwartet:

Martin Scorsese
Robert De Niro
Joe Pesci
Al Pacino

 

 

Ikony. Ludzie instytucje. Kawał historii kina. I to wszystko w jednym czasie, w jednym miejscu – w jednym projekcie. Mokry sen każdego kinofila i fana gatunku z plakatem „GoodFellas” na ścianie (a właśnie… muszę zmienić prześcieradło…).

Pierwsza trójka miała sposobność już ze sobą pracować. Mowa tutaj o takich klasykach jak „Wściekły byk”, czy „Kasyno”. No i oczywiście i zarazem przede wszystkim – „Chłopcy z Ferajny”. Produkcja, która jest w ścisłej czołówce (może nawet TOP 3) gatunku i w pewnych kwestiach niewątpliwie zrewolucjonizowała kino gangsterskie. Wiele filmów na przestrzeni lat odnosiło się i czerpało bezpośrednio z tego dzieła. Ale do tego jeszcze wrócimy… Co się zaś tyczy Ala aż dziw, ale nigdy nie miał wcześniej okazji współpracować bezpośrednio ze Scorsese i Pescim. Ale z De Niro już oczywiście tak. Wspominałem o tym przy okazji rozważań o „Ojcu Chrzestnym” (LINK). Wystąpili obaj w drugiej odsłonie tej trylogii (1974r.), nie mając jednocześnie ani jednej wspólnej sceny. Potem przyszła „Gorączka” (1995r.) i „Zawodowcy” (2008r.). I teraz znowu, po ponad 10 latach ponownie razem w jednym kadrze.

Na początku nie omieszkam jeszcze wspomnieć, że Netflix zrobił mnie w chuja. Oficjalna data premiery w Polsce wyznaczona była na 22 listopada. Ale nigdzie nie zaznaczono (albo ja głupi się nie doczytałem), że będzie to premiera stricte kinowa. Niezmierne więc było me zdziwienie, gdy owego dnia filmu wciąż nie było na platformie, za to dumnie świecił plakatami przed kinowymi kasami. No ale wiadomo – przede wszystkim chodzi o siano i politykę. Idę o zakład, że Netflixowi marzą się tutaj Oscary, a by film mógł być nominowany, musi co najmniej 2 tygodnie być wyświetlany w kinach. Skoro zrobiono ten zabieg w rodzimych Stanach, automatycznie powtórzono zagrywkę na większość krajów Europy. Co będąc szczerym, ma dla wielu zapewne i zalety. Seanse kinowe z ogromnym ekranem i przeszywającym dźwiękiem to zawsze przeżycie. Tylko w tym konkretnym przypadku – zarazem i wyzwanie. Film trwa aż 3,5h co dla wielu może okazać się czasem zbyt długim, by wysiedzieć w kinowym fotelu.

Dobra, do konkretów w końcu. Mamy rok 2019 a ostatnie (jeśli chodzi o lata produkcji) filmy gangsterskie, które obejrzałem i które z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że nie zawiodły i były dużą wartością dla gatunku to… „Droga do zatracenia” z Tomem Hanksem z 2002 roku i „American Gangster” z 2007r. (duet Crowe & Washington).  Możliwe, że coś przeoczyłem szukając teraz na szybko w pamięci… ale istnieje duże ryzyko, że niestety nie. 12lat! Ponad dekadę temu. To pokazuje, że jednak ten gatunek przeżywał w ostatnim czasie pewien kryzys. „Gangster” (2012r.) z Tomem Hardym, czy „Gangster Squad” (2013r.) z Brolinem i Goslingiem miały swoje momenty. To solidne kino i spokojne 7/10, ale nic extra. Wręcz momentami trąciło masówką. O takich rozczarowaniach, jak „Legend” (2015r. – ponownie z Hardym w podwójnej roli), czy „Wrogowie Publiczni” (2009r.) z Depp’em i Bale’em aż żal tutaj wspominać. Mimo świetnych tematów, wzięli się za nie ludzie totalnie nie czujący klimatu, a chaos, prostota i wtórność aż wylewały się z ekranu (ledwo naciągane 6/10). Kto inny więc mógł ponownie przywrócić świetność temu gatunkowi, jak nie jego reżyserski symbol?

Martin przy tym projekcie dostał nieograniczoną władzę i swobodę. I nawet nie będę się zastanawiał, czy przypadkiem nie było inaczej, bo to widać na każdym kroku. Poza tym idę o zakład, że to w ogóle był główny warunek całej wymienionej na starcie czwórki. Netflix, który z lubością ingeruje w produkcje za które płaci, tym razem musiał usłyszeć: „robimy to, ale się nie wpierdalacie”. I chyba pierwszy raz uznał, że warto i odpuścił. Że same nazwiska już gwarantują sukces. Przynajmniej ten komercyjny. Będą magnesem. A co z sukcesem twórczym? Martin reżyseruje po swojemu. Typowo po swojemu, jednak w zupełnie nowych dla siebie realiach. Film w ponad połowie to retrospekcje, więc czasy, w których nasi bohaterowie byli znacznie młodsi niż obecnie. Dzisiejsza technika pozwala rozwiązać tę kwestię bez angażowania innych aktorów, czy używania charakteryzacji. Efekty komputerowe czynią cuda. I przyznam, że w pierwszym odruchu dziwnym było patrzeć na De Niro, czy Pesciego 40 lat młodszych. Wydało mi się to jednak ciut nienaturalnym. No ale mózg dość szybko się przyzwyczaja i po chwili nie jest to żadnym dyskomfortem. W ogóle polecam obejrzeć około 20min materiał dodatkowy z rozmowy między naszymi aktorami i reżyserem – Netflix z automatu podpowiada ten bonus zaraz po skończonym filmie. Tam panowie m.in. poruszają temat, jak technika poszła do przodu i jakie teraz daje możliwości. Trzeba więc przyznać, że Scorsese ten aspekt produkcji dźwignął.

No to teraz to, co najważniejsze, to co czyni w ogóle ten gatunek na swój sposób wyjątkowym i tak bliskim memu czarnemu sercu. Klimat, fabuła i postacie. Bez tych 3 elementów na odpowiednio wysokim poziomie żaden film gangsterski nie ma prawa się udać. Czas więc na zdanie klucz: od wspomnianej „Drogi do Zatracenia” i „American Gangstera”, a wcześniej bodaj „Donnie’go Brasco” z 1997r. żaden inny film później nie zbliżył się nawet do magicznego poziomu wyznaczonego przez klasyki kina gangsterskiego. Aż do dzisiaj. Aż do „Irlandczyka”. I to w zasadzie kluczowy punkt. Coś co Scorsese rozumie jak mało kto. Że dobry film gangsterski to nie taki, gdzie co chwilę na ekranie chmara ludzi strzela do siebie na oślep. To nie taki, który ma szokować przemocą i samymi mocnymi scenami. To taki, który potrafi zbudować klimat, zafascynować widza swoimi postaciami i sprawić, że tych ludzi chciałoby się poznać. Usiąść z nimi przy drinku, spróbować ich zrozumieć dlaczego żyją tak, a nie inaczej, a na koniec jeszcze przymierzyć ich klasyczne ciuchy. Martin wie jak podejść do bohaterów, poprowadzić ich i nawiązuje przy tym często i gęsto do wspominanych już klasyków gatunku. Przede wszystkim do swoich „Chłopców z ferajny” i „Dawno temu w AmeryceSergio Leone. Narracja i oś fabularna to historia jednej postaci, którą poznajemy na swoistej spowiedzi bohatera  – motyw Raya Liotta żywcem wyjęty z „GoodFellas”. A przemierzanie drogi i wspominanie młodości to ponownie De Niro z „Dawno temu w Ameryce”. W ogóle samą bazą scenariusza była książka „Słyszałem, że malujesz domy…” (tego też możecie dowiedzieć się z materiału dodatkowego) opisująca losy prawdziwego płatnego zabójcy. A właśnie, a propos autentyczności. W filmie roi się od nawiązań do prawdziwych, historycznych wydarzeń i postaci. Co tylko go uwiarygodnia i daje do myślenia: „kurcze, faktycznie tak było? No mogło tak być…”. Reżysersko więc Scorsese podołał, ale żeby nie było zbyt różowo, też trochę przeszarżował. Te 3,5h to jednak mimo wszystko długo. I o ile mniej więcej pewnie wiecie, rzadko kiedy narzekam na długości filmów, i często nawet i 4h seansu potrafią mi szybko zlecieć, to w tym przypadku jednak coś trochę zgrzytało. Nie chce powiedzieć, że film jest za długi, że przeciągnięty, ale mam poczucie, że spokojnie bez paru scen i motywów mógł się obejść i zamknąć np. w 3h. Zwłaszcza zakończenie wydaje się ciut przeładowane (coś jak „Powrót Króla”). Szczerze więc, czuję że miałbym lekki problem wysiedzieć w kinie te 210min.

Dobra, starczy już o reżyserze i samym gatunku. Przejdźmy do aktorów i granych przez nich postaci. Główną kreacje ma tutaj De Niro, mimo że ogólna narracja stara się, by ten film był w miarę równorzędną historią o 3 facetach. Bez dwóch zdań to postać Roberta jednak wybija się na pierwszy plan i ona jest osią fabuły. I też wyzwaniem dla samego aktora, który jak wspomniałem, gra często znacznie młodszą osobę niż sam obecnie jest. I tu nie ukrywam, że parę scen jednak lekko kulało. No jednak 76 letni De Niro nie potrafi już tak zamarkować ciosu i kopniaka, jak 40 letni De Niro. No ale można przymknąć na to oko. Zwłaszcza, kiedy skupi się na interakcji między postaciami. Kiedy De Niro siada do stołu z Pescim, to mamy petardę.

Joe i Robert przy jednym stole w „Chłopcach z Ferajny” i 30 lat później w „Irlandczyku”

Przypominają się ich kultowe sceny i dialogi z wielu wcześniejszych filmów. Pesci też dostał wyzwanie, bo pierwszy raz gra gangstera wyważonego i spokojnego, gdzie wcześniej wszyscy jego bohaterowie byli porywczymi wulkanami energii. Tutaj emanuje z niego siła i spokój. Coś pięknego. Ale i tak prawdziwy ogień zaczyna się dopiero, jak na scenę wchodzi Pacino. Pokuszę się o tezę, że długimi fragmentami kradnie film dla siebie. Taką charyzmą mógłby obdzielić pół pokolenia aktorskiego w naszym kraju. Mamy więc trzech naszych głównych bohaterów i relacje między nimi. Kolejna duża wartość filmu. Relacje oparte na lojalności, przyjaźni, braterstwie… strachu(?). Fascynujące zachowania, które prowokują myślenie, co tak naprawdę jest ich motywacją. Co skłania do takich, a nie innych decyzji. Gdzie są granice, które można przekroczyć i jak bardzo człowiek może naginać i zmieniać swoje zasady.

Do kompletu Al i Robert przy jednym ekranowym stole w „Gorączce” (1995r) i ponownie 24 lata później.

Nie wiem, czy ktokolwiek lepiej oddałby to wszystko niż tych trzech aktorów. W ogóle zastanawiałem się, czy kogokolwiek jeszcze tam brakuje, by ten w film można było uznać za swoisty hołd dla całego gatunku. Może James’a Woodsa („Dawno Temu w Ameryce”, „Kasyno”), może Andy’ego Garcie („Ojciec Chrzestny III”, „Nietykalni”). Może wspomnianego już Raya Liotta. Ale to byłby chyba już nadmiar szczęścia. Tym bardziej, że drugi plan „Irlandczyka” też jest mocny. Pojawia się m.in. innymi Harvey Keitel, który grywał już gangstera we „Wściekłych Psach”, czy „Pulp Fiction”. Są też Bobby Cannavale i Stephen Graham z obsady „Zakazanego Imperium” (ten drugi wcielał się w samego Ala Capone), więc „gangsterka” to dla nich nie pierwszyzna. 😉 Skład zatem jest na pewno mocny. Ale perły w koronie to bezwzględnie trzech muszkieterów z plakatów. Gdybym miał się pokusić o zabawę i uszeregować ich za ten występ… Pierwszy byłby Pacino za wielką charyzmę i wulkan energii – serio kradł dla siebie większość scen. Dodatkowo to jednak mimo wszystko jego pierwsza praca ze Scorsese. Drugi byłby Pesci za niesamowity spokój i pewność siebie emanującą z każdego gestu i słowa. Coś zupełnie nowego dla niego i stojącego w opozycji do porywczych brutali, z którymi przeważnie był kojarzony. Na koniec jednak De Niro, czyli paradoksalnie główna postać, której delikatnie zabrakło chyba jednak czegoś extra, ale która jest niezbędnym spoiwem tego wszystkiego. No i te wszystkie genialne dialogi między całą trójką to w dużej mierze jednak jego zasługa.

Rzućmy coś na koniec na przeciwwagę w paru słowach, by już jakoś nadmiernie nie przeciągac i dać przeżyć każdemu, kto odważył się to przeczytać. 😉 Powtórzę, że film jednak nie musiał być chyba aż tak długi i chyba zabrakło kogoś/czegoś, by nieco przyhamować Scorsese. Kiedy można dać pauzę i skoczyć do kibelka to jeszcze spoko, ale w kinie… To wpływa na finał, gdzie napięcie jest budowane świetnie, ale jednak chyba emocje nie eksplodują tak bardzo, jakby mogły. No i sama główna postać De Niro, gdzie zabrakło minimalnie czegoś ekstra, by dotrzymać kroku Pesciemu (który paradoksalnie ma chyba najmniej czasu ekranowego łącznie), a zwłaszcza Pacino. To mimo wszystko niewielkie (no ale jednak) kamyczki do tego ogródka, które nie są w stanie przysłonić największych zalet. Przede wszystkim klimatu, jaki udało się uzyskać. Relacji między bohaterami. Dialogów i emocji. Napięcia scen. No i tak po prostu, po ludzku miło było zobaczyć, że kultowi aktorzy (choćby i tylko na moment) przestali niszczyć swoje legendy w gównach typu „M jak Morderca”. To, że cały kwartet pozwolił mi wrócić i nawiązać do najlepszych czasów i klasyków musi zostać docenione, bo nie mógłbym spać spokojnie:

– [8/10] Film Bardzo Dobry

Nie wiem jeszcze, czy „Irlandczyk” przejdzie próbę czasu i czy dołączy do ścisłego grona klasyki gatunku… Czy będzie wymieniany w jednym rzędzie z „Ojcem chrzestnym”, „Człowiekiem z Blizną”, czy „Chłopcami z Ferajny”. Ale wiem, że jako pierwszy od niepamiętanych czasów ma na to szansę.

Liczba komentarzy dla wpisu “Irlandczyk (2019)”: 1

  1. Cóż mogę powiedzieć. Jeszcze nie widziałem, ale z tego co tu czytam to czas to nadrobić i wtedy skomentować tu to tu jeszcze raz.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.