Green Book (2018)

Bo tylko krowa zdania nie zmienia

Czy w kinie było już wszystko? Czy pokazanie czegoś nowego, świeżego, nowatorskiego, czy choćby zahaczenie o nieznane do tej pory obszary, to wyzwanie na poziomie odkrycia leku na raka? Wreszcie, czy jeśli coś jest po prostu dobre, to czy powinno być skreślane na wstępie „tylko” dlatego, że jest w pewnych kwestiach wtórne?

Te pytania i wiele podobnych burzliwie podniosły się po tegorocznej gali Oscarowej. Rozgorzała dyskusja wśród krytyków, ale i w znacznie mroczniejszych zakamarkach wszechświata – mianowicie w mojej głowie. Jako, że lubię wiedzieć, też zacząłem się zastanawiać nad słusznością tych tez. I jedynym rozsądnym punktem wyjścia do tej akademickiej dyskusji wydaje mi się… instytucja ludzkiego osądu. Człowiek ocenia, oceniał i oceniać będzie zawsze. Nieważne, czy to zdjęcia znajomych na FB, czy stopień doprawienia domowej zupy. Sam to z lubością robię, beznamiętnie przyznając gwiazdki w mej morderczej skali. Oczywiście w pełni obiektywny osąd jest z definicji niemożliwy. Wyklucza go na starcie ludzka natura. Oceniamy więc na bazie porównań, skojarzeń. W KFC dają spoko frytki – na piątkę, a te z Maca są za słone, jadłem już lepsze – więc dwója i basta. Moja mama robi zajebiste schabowe, a teściowa za to… no dobra, może bez aż tak ryzykownych kwestii. Ale wiadomo w czym rzecz. No i do tego wszystkiego dochodzi jeszcze od czasu do czasu zwykła, ludzka chęć na coś nowego…

I mamy sedno dysputy nt. „Green Book”. Patrząc na chłodno, film ten nie jest w niczym odkrywczy ani oryginalny. Temat nieoczywistej, rodzącej się w bólach przyjaźni był? Ze 128 razy. Temat rasizmu? Licznik zatrzymał się gdzieś koło kwintyliarda i wciąż bije. Pogoń za pieniądzem, kryzys tożsamości, bezwzględny świat… było, było, BYŁO. Tylko… co z tego? Mogę zjeść po raz setny schabowego, ale właśnie ten jeden raz to może być najlepsza padlina w moim życiu. Albo może dorównać poziomem do wieloletniego nr jeden, którego smak już ledwo pamiętam. A dodatkowo, jeśli właśnie dzięki tej padlinie przypomnę sobie jeszcze raz ten smak nr 1, to tylko dodatkowy plus dla niej (i dla teściowej).

Nazywanie „Green Book” padliną jest co najmniej wysoce niestosowne. Ale porównanie go do wysokiej jakości uczty kinowej myślę, że już prędzej. Nie przełomowej, ani odkrywczej uczty, takiej na której pierwszy raz w życiu jesz kawior albo homara. Ale uczty tak skomponowanej, że w danym momencie nie wyobrażasz sobie nic smaczniejszego na świecie. Bo składniki „Green Book”, tak jak już wspomniałem, są doskonale znane i ogólnodostępne. Pomijając nieograniczoną ilość filmów, posiadających poszczególne z nich, to taki konkretnie koncept mieliśmy niedawno we francuskich „Nietykalnych” (2011), czy klasyku: „Wożąc Panią Daisy” (1989). Starcie dwóch różnych światów, skrzyżowanie losów, ciężka droga nauki do wzajemnego koegzystowania. „Green Book” jednak mimo wszystko delikatnie się różni. Mianowicie w odróżnieniu od poprzedników, ma on odwrócony stereotyp – tutaj biały człowiek zostaje zdegradowany do roli pracownika. Jest to niesamowicie ciekawy, a zarazem na swój sposób zabawny koncept i niewiarygodnie fajnie, że dokładnie taki właśnie napisało samo życie. Losy głównych bohaterów filmu oparte są na historii prawdziwych postaci i ich prawdziwej relacji.

 

No właśnie – relacji. Relacjami ten film stoi. Przede wszystkim tą jedną najważniejszą: między genialnym czarnym muzykiem, a jego białym szoferem/ochroniarzem, którzy wspólnie wyruszają w trasę po południu USA. Mamy tutaj popis aktorski duetu Mortensen & Ali. Ich postacie są pełnokrwistymi, autentycznymi osobowościami. Przy takich kreacjach nie było szans, by chemia na ekranie nie zadziałała. Między nimi iskrzy, czasem wręcz aż następuje seria wybuchów nuklearnych, a czasem widzimy ich ludzkie oblicza, obnażone do granic prostoty . Teoretycznie jest to równorzędny, pełnoprawny duet ekranowy i nigdy nie polemizowałbym zbyt długo z tą tezą. Mimo wszystko jednak mam delikatne (subiektywne, a jak!) odczucie, że Viggo trochę bardziej wysuwa się na pierwszy plan (taki podział uznali też akademicy przyznając nominacje oscarowe w kategoriach aktorskich). No i nasz Aragorn wszedł w 100% w rolę i fizycznie i mentalnie. Szczerze… to chyba dawno już nie widziałem tak autentycznej i przekonywującej postaci ocierającej się o świat kina kryminalno-gangsterskiego. Rola dopracowana w każdym detalu. Jeśli miałbym mieć starszego brata, to byłby nim właśnie taki Viggo (no ewentualnie Jesus z „Chaty”…). Ta kreacja przegrała wyścig oscarowy z Malekiem („Bohemian Rhapsody”) i chyba… nie do końca wiem co o tym myśleć. To już dysputa nt. które występy aktorskie są bardziej wymagające: te polegające na dużym odtwórstwie (rola Mercurego), czy te wymagające stworzenia postaci niemal od samego początku (wiem, że Mortensen miał pierwowzór, ale nie oszukujmy się, nikt prawdziwego Tony’ego nie zna, więc mógł to interpretować z pełną dowolnością). Przed rozdaniem uważałem, że rola Maleka jest gorsza choćby od tej Coopera z „Narodzin Gwiazdy”. Więc chyba tym bardziej nie powiedziałbym, że była lepsza od Mortensena… Zamykając wątek aktorski: równie świetny Ali zgarnia Oscara za role drugoplanową. Szczerze, to konkurencje miał nieszczególną, więc ciężko z tym jakkolwiek polemizować. Bardzo podobały mi się jego pełne bólu i rozczarowania moralizatorskie przemowy. No a tekst: „Skoro nie jestem dość biały i dość czarny, to kim jestem?” może spokojnie wejść do klasyki kina.

Kolejne pozytywy? Scenariusz (doceniony również Oscarem). U podstaw sama historia jest mimo wszystko dramatem. Jednak zgrabny skrypt potrafił idealnie zrównoważyć elementy dramatyczne z humorystycznymi. I powstał zbalansowany komediodramat. Dawno już chyba w kinie nie śmiałem się tak szczerze i tak głośno. Kolejny plus to muzyka. Jej wysoki poziom i odpowiednie dobranie wcale nie jest takie oczywiste, nawet w filmach, gdzie jedną z głównych postaci jest muzyk. Tutaj (dość liczne) sceny występów na żywo idealnie dopełniają klimat chwili. Ani nie są przeciągnięte, ani nie jakieś tylko symboliczne. W punkt. No i po prostu fajnie się tego słuchało.

Dobra, może czas teraz o minusach… no i muszę się przyznać, że mam problem. Na siłę można w tej kwestii (no i tak naprawdę chyba trzeba) jeszcze raz podkreślić, że film jest jednak wtórny. Mało tego, dość bezpieczny. Nie jedzie po bandzie tam, gdzie teoretycznie by mógł, ale jest w tym wszystkim spójny i trzyma się wyznaczonej dla siebie ścieżki. Nie potrafię więc policzyć mu tego jako słabości. Tak samo, jak innego powszechnego zarzutu, że „temat rasizmu był już wielokrotnie pokazywany lepiej”. No może i był, ale to akurat zostawię do aż tak szczegółowej oceny przyjaciołom zza oceanu. Prawda jest taka, że my tutaj w środkowej Europie nie mam bladego pojęcia, czym był/jest rasizm w Stanach. Nie zrozumiemy wydźwięku społecznego i wagi, jakie tego typu filmy niosą dla tamtejszej widowni. Nasze obecne perturbacje narodowościowe to pikuś przy faktach, takich jak samo istnienie swego czasu takiego przewodnika jak „Green Book”. Przewodnika, który wskazywał, gdzie ludność kolorowa podróżująca po USA „jest mile widziana/tolerowana”. Można sobie wyobrazić bardziej dosadny przejaw segregacji ludzi? Tak abstrakcyjne, a tak prawdziwe… tak straszne. Użycie tej nazwy jako tytułu do filmu uważam osobiście za genialny zabieg.

Kolejne akapity lecą, więc chyba pora w końcu wrócić do postawionych na samym początku pytań i zastanowić się nad odpowiedziami. W sumie te wszystkie pytajniki można zamknąć w jednym: Czy „Green Book” zasłużył na Oscara w kategorii Najlepszy Film, mimo swojej wtórności i bezpiecznego podejścia? Co widz, to zapewne inna opinia, ale moja jest taka, że… TAK. I pomijam już fakt, że konkurencję miał średnią. Nie widziałem jeszcze „Faworyty”, „BlacKkKlansman” i „Romy” – może któryś z nich był faktycznie wybitny, albo bardzo ważny/przełomowy, ale cała reszta to z całym szacunkiem lekki śmiech. „Bohemian…”, czy „Narodziny Gwiazdy” nie mają nawet co startować. Fakt jest taki, że „Green Book” został zrobiony świetnie. Wracając tutaj do dywagacji nt ludzkiej skłonności do porównań – został zrobiony co najmniej tak dobrze, a momentami  i lepiej, niż podobne mu produkcje.  Ma bardzo dobry, zrównoważony scenariusz, mocne (może wybitne) kreacje aktorskie i przede wszystkim to, co coraz rzadziej się w kinie widuje – pozytywne przesłanie do ludzi. Pokazuje historie i relacje (na dodatek prawdziwe) napawające optymizmem. Krzyczące prosto w twarz: że jednak się da! Że można przejść przemianę wewnętrzną, wyrzec się swoich uprzedzeń i w każdym dostrzec człowieka godnego podania ręki. Takie filmy, w które można uwierzyć powinny być doceniane. Dlatego i ja to zrobię i to w sposób, który ostatnio czynię niezmiernie rzadko. Zetrę kurz z zapomnianej już dość oceny:

– [9/10] Film Rewelacyjny

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.