Czas na starcie wagi ciężkiej
Poprzednio pisałem, że bardzo lubię klasycznego „Aladyna”. Że jest dla mnie w sumie i kultowy. Z „Królem Lwem” jest inaczej. On jest kultowy dla CAŁEGO WSZECHŚWIATA. Możliwe, że mówimy tutaj nawet o najwybitniejszej animacji w historii kina.
„Aladyn” był świetny, ale „Król Lew” był GENIALNY [9/10]. Perfekcyjny w każdym calu. Magiczny nawet i bez magicznej lampy. Nie wyobrażam sobie chyba trudniejszego zadania dla filmowców, niż ponowna praca na tą historią. Jaki wyszedł więc tego efekt?
Z każdą kolejną minutą seansu „nowego Króla Lwa” uświadamiałem sobie, dlaczego poprzednik był tak świetny i wyjątkowy. Powtórzę tu z grubsza to, o czym wspominałem poprzednio: scenarzyści i reżyser Disneya odwalili zajebistą robotę. Stworzyli wybitną, magiczną historię w realiach świata zwierząt. Zaangażowali do granic możliwości widzów, powodując u nich szczery śmiech, strach i łzy. Kluczowy aspekt każdego dobrego filmu – zaangażowanie widza. Udało im się to w dużej mierze z jednego powodu – wszystkie te zwierzaki były „ludzkie”. Nadano im całe spektrum ludzkich cech, zarówno w kwestiach osobowości i charakteru, jak i pewnej fizjonomii i fizyki. Takie możliwości w 1994r. dawała ówczesna animacja w połączeniu z wyobraźnią animatorów.
25 lata później Disney obrał zupełnie inny kierunek. Na samym starcie jasno i wyraźnie postawił na jeden aspekt – autentyczność do granic możliwości. Wykreował idealnie realistyczny świat afrykańskiej sawanny. Widoki i sceneria są przepiękne. Zwierzęta wyglądają jak żywe, a może nawet i lepiej. To w pełni świadomy pokaz siły i możliwości współczesnej animacji komputerowej. Celowo od czasu do czasu skupiałem się na pewnych detalach obrazu. Na tym, jak zachowuje się woda, czy wiatr. Jak zwierzęta zostawiają ślady na piasku, czy podnoszą kurz. Jak reaguje ich sierść… Wszystko jest praktycznie PERFEKCYJNE… Aż niewiarygodne, jaki to był również perfekcyjny samobój dla filmu. Nie tylko strzał w stopę, ale i od razu w oba kolana i na koniec prosto w potylicę.
Postawienie na taki skrajny realizm odarło całą tę historię ze wspomnianej już magii. Zabrało to, co było jej jedną z najmocniejszych stron – wyjątkowych bohaterów. Siłą rzeczy przy takiej koncepcji nie można było pozwolić sobie na pewne przymrużanie oka, które od czasu do czasu, ale zawsze punkt miało miejsce w wersji sprzed ponad dwóch dekad. Nie uraczymy tutaj choćby tańca hula Timona, czy Simby i Nali skaczących po żyrafach. Idąc dalej… wszyscy bohaterowie niemal praktycznie stracili „mimikę twarzy”. Podstawowy sposób wyrażania emocji. Oczywiście – nie mogli jej mieć, bo prawdziwe zwierzęta też nie mają. Twórcy świadomie decydując się na to, własnowolnie odebrali sobie istotny element historii. Wszyscy zachowują się dokładnie tak, jak zachowałyby się prawdziwe dzikie stworzenia.
Zakładam, że niemal każdy zna „Króla Lwa” i odnoszenie się do pewnych motywów nie będzie żadnym spoilerem. A po prostu trzeba nawiązać do kilku faktów i scen. Jak wspominałem – twórcy świadomie zabrali sobie parę narzędzi i sposobności do kupienia widzów. Problem w tym, że nie zaproponowali TOTALNIE NIC w zamian. Pisałem, że nowy „Aladyn”, to w jakiś 90% odtworzenie pierwowzoru. Nowy „Król Lew” to to samo, tylko że już w 99%. Mamy dosłownie tylko jeden dodatkowy wątek – pokazanie co się działo na lwiej skale pod nieobecność Simby i tyle. Dodatkowe 5 min czasu ekranowego, które na moment potrafiło wzbudzić ciekawość widza. Tyle, totalnie nic więcej. Cała reszta filmu, to bezczelnie odhaczanie kolejnych scen i motywów z klasyku. I o ile w „Aladynie” takie podejście nie stanowiło problemu, bo widać w tym wszystkim było serce i trochę świeżości, to tutaj jest to po prostu uboższa wersja poprzednika. Czułem się momentami wręcz jakbym oglądał jakieś National Geographic czy inne Animal Planet.
Przy takim podejściu i świadomości twórców na co się decydują (a bardzo chcę wierzyć, że byli świadomi), film musi zaproponować coś extra. Coś nowego i świeżego. Wiemy już, że warstwa fabularna tego nie zapewniła. To gdzie zostało jeszcze jakieś pole do popisu? Ano, jak to w filmach Disneya – muzyka i piosenki! Bingo! Z tym tylko, że… no że kurwa nie. Już na samym wstępie dostałem w twarz sporą dawką obaw i niepokoju. „Krąg Życia” – mega klimatyczna i na swój sposób wręcz „natchniona” piosenka otwierająca cały film. W oryginalne bezbłędnie wkomponowana w animację Afryki i cały ten mistyczny moment „chrztu Simby” i pokazania go światu. I mam tu na myśli pierwotną, jedyną i słuszną wersję „Kręgu Życia”: KLIK. Była i jest kompozycją kompletną. Nawet Studio Accantus właśnie tę wersję zrobiło w swojej aranżacji: KLIK. I nikt mi nie powie, że nowa wersja z totalnie zmienionym tekstem jest choć w połowie tak dobra: KLIK. Jest kulawa i koślawa, jak dzieciaki ze zwolnieniami z WF-u, a momentami wręcz razi rymami, czy ich brakiem(!). Wielka lampka ostrzegawcza już na starcie. Ale do profanacji miało dopiero dojść. Niech mi ktoś wytłumaczy, jak można było z „Przyjdzie Czas” (wersja Accantusa) zrobić „Dam Wam znak” ?! Piosenka Skazy. Moja ulubiona z całego filmu. Przez wielu uznana za najlepszą piosenkę Disneya wykonywaną przez czarny charakter KIEDYKOLWIEK (KLIK). I… i… i zrobili z niej taki pusty bełkot. I nie zrozumcie mnie źle, nie mam totalnie nic przeciwko nowym aranżacjom i próbom odświeżenia. W „Aladynie” to wyszło fajnie (nowa „Arabska Noc” , czy „Nie ma takich dwóch jak jeden ja” ). Ale tutaj totalnie położono ten numer. I oczywiście ma to też nierozłączny związek z warstwą wizualną, czyli tym co widzimy na ekranie podczas wykonania. Spójrzcie na „Przyjdzie Czas”. Jak ruch zwierząt współgra z otoczeniem. Jak mroczny i tajemniczy klimat pogłębia się z każda sekundą. Te trujące wyziewy i buchający ogień… I przede wszystkim: hieny. Diaboliczny chór hien w tle i kultowa scena ich defilady:
Coś wyjątkowego i nie do zapomnienia. Hieny salutują przed Skazą niczym wojska przed wodzem-tyranem (ileż to razy porównywano tę scenę do historii Hitlera…). Kolejna perełka czyniąca klasyczną animację niezapomnianą. Teraz oczywiście nie mogło tego być, przez surowe reguły realizmu. Przez ten pieprzony realizm… Położyli, czy wręcz zbezcześcili moje dwie ulubione piosenki z tego filmu. No ale nie można nie wspomnieć, że równie popularne są „Strasznie już być tym królem chce” i (może nawet i najbardziej) „Hakuna Matata” . Ich nie położyli, bo jota w jotę są wierne oryginałom. Ale odbiór niestety i tutaj dużo stracił. Oczywiści wiadomo czemu… zwierzaki nie mogą sobie tak poszaleć jak jeszcze 25 lat temu. Simba i Nala mogą co najwyżej uciekać pomiędzy innymi gośćmi wodopoju. Timon i Pumba zaś po prostu oprowadzają nowego przyjaciela po swoich włościach. Nie ma żadnych akrobacji, śmiesznych zwrotów akcji. Wyobrażacie sobie w takim filmie Timona podnoszącego Pumbę na lianie? Oba te kawałki straciły mocno na dynamice. Można miło ich wysłuchać, ale to już nie taka zabawa jak kiedyś. O „Miłość rośnie wokół nas” już nawet nie wspominam…
Chciałbym bardzo napisać coś o pozytywach, ale im dłużej ich szukam, tym bardziej sobie uświadamiam, że robię to na siłę. No jeden jeszcze w sumie jest – dubbing. Byłem na wersji 2D z dubbingiem i tradycyjnie polscy aktorzy wokalni dają radę. Mamy nawet taki miły ukłon, że ponownie w rolę Mufasy wcielił się Wiktor Zborowski. Niezmiernie mi brakowało Krzysztofa Tyńca, jako Timona, ale młody Stuhr w tej roli też daje radę. W ogóle epicko by wypadł duet Timon & Pumba w wersji: młody Stuhr & ojciec Stuhr. Przez moment nawet miałem wrażenie, że tak właśnie jest, ale to Michał Piela jako Pumba ma po prostu podobny głos do Jerzego Stuhra. Tego ostatniego natomiast i tak możemy usłyszeć na ekranie – Rafiki przemawia jego głosem. W ogóle obsada dubbingowa jest bardzo mocna. Na koniec jeszcze mały plusik za 2-3 momenty kiedy szczerze i głośno się zaśmiałem. Oczywiście za sprawą postaci Timona i Pumby – zaskoczyli jakimś tekstem czy sceną. Ale na przestrzeni całego filmu były to niestety tylko małe wyjątki.
Każdy sukces czy porażka mają twarz. Sami uznacie, czym dla Was jest ten film. Niemniej jego twarzą siłą rzeczy pozostanie reżyser – Jon Favreu. Facet związany do tej pory silnie z MCU. Wyreżyserował dwa pierwsze „Iron Many” i przede wszystkim gra Happy’iego Hogana – ochroniarza Tony’ego. Wyreżyserował też ostatnią „Księgę Dżungli” (która w sumie była spoko [6/10]) i za to zapewne dostał szansę pracy przy „Królu Lwie” (bądź co bądź bardzo podobny projekt). Jeśli o mnie osobiście chodzi – równie dobrze mogłoby go w ogóle przy tym filmie nie być. Nie widzę nic, co reżyser dałby temu filmowi od siebie. Żadnego nowego pomysłu, własnej oryginalnej koncepcji. Niczego do zaproponowania widzowi ekstra. Nie wiem czy dokładnie tego chciał, czy Disney narzucił mu straszne kajdany (może nawet bardziej niż Ritchiemu przy „Aladynie”) i nie pozwolił niemal na nic. Nie zmienia to jednak finalnego efektu, za który odpowiadał on.
Czas na nieuniknione podsumowanie. Dla mnie – osoby, która zna każdą minutę oryginału sprzed 25 lat, ten film to zwykła, pusta wydmuszka. Nie ma w sobie nic z magii poprzednika. Nie potrafił mnie zaangażować ani na moment. I nie chodzi tu o to, że może zbyt dobrze znam już tę historię i mi spowszedniała. Ta wersja po prostu nie pozwoliła dać się polubić. Postawienie na skrajny realizm odebrał całą charyzmę i charakter postaciom. W żaden sposób nie są oni sympatyczni, czy interesujący (może poza małym Simbą, ale na urocze kotki można popatrzeć na YT). Mamy wręcz taki paradoks, że wszystkie lwice wyglądają niemal identycznie i trzeba się zastanawiać, która to Nala, a która to matka Simby. Jakbym oglądał „Z kamerą wśród zwierząt” z komentarzem Krystyny Czubówny przy niedzielnym rosole. Tyle samo emocji.
Usilnie zastanawiam się, jaki byłby odbiór tego filmu przez osoby, które wcześniej nie widziały pierwowzoru. Sama historia byłaby pewnie fajna, jako coś nowego, ale czy by ich zaangażowała? Wywoła silne i szczere emocje (tak jak np. klasyk w scenie w wąwozie)? Czy polubiliby te postacie i utożsamili się z którąś z nich? Szczerze wątpię. Przy „Aladynie” pisałem, że nie miałbym nic przeciwko, gdyby mój dzieciak poprzez wersję z tego roku miał pierwszą styczność z tą historią. W przypadku „Króla Lwa” w żadnym wypadku nie mogę powiedzieć tego samego. Najgorszemu wrogowi nie pozwoliłbym przed uprzednim seansem klasycznej animacji obejrzeć tego, co ja ostatnio w kinie. A co dopiero w przypadku dzieci. Nie miałbym serca odbierać im tej przygody, tej magii… dzieciństwa.
Nowy „Król Lew” nadaje się do obejrzenia tylko jako porównanie z poprzednią wersją i uświadomienie sobie, do jakiego poziomu animacji komputerowej doszło współczesne kino. To po prostu fakt – mózg wybucha. Ale za cholerę i nigdy nie zgodzę się, że to powinno być główną siłą filmu. Nic nie zastąpi serca i pomysłu i świadomy widz zawsze doceni przede wszystkim te aspekty. Małe plusiki nie pozwalają mi bezmyślnie i jednoznacznie zdyskredytować tego filmu, ale wyciągają go co najwyżej do poziomu „średni”. I to serio przy wciąż sporym sentymencie, który z jednej str. bardzo chce doceniać tę unikalną historię, ale z drugiej sprawia, że serce krwawi.
– [5/10] Film Średni
Jakbym się bardzo, bardzoooo uparł to rundę drugą w starciu Obawy vs Disney naciągnąłbym jako remis. Sumienie jednak chyba mi nie pozwala. W dużej mierze poprzez duży zawód, ale i przez chłodne spojrzenie, o które maksymalnie się tutaj starałem. Disney nie udźwignął tematu, a my dostaliśmy argument w dyskusji, że pewnych świętości lepiej chyba nie ruszać.
Wynik więc po dwóch rundach brzmi 1:1 i ostatnia nadzieja dla Disneya, by wyjść z tego pojedynku zwycięsko, to „Dumbo” Tima Burtona. Reżysera, który kiedyś był wybitny, ale od 10 lat nie zrobił dobrego filmu. Nie ukrywam, że o ile po „Aladynie” byłem pozytywnie zaskoczony i wręcz nastawiony optymistycznie, tak teraz moje przeczucia co do sumarycznego końcowego efektu wszystkich trzech filmów zmieniły się o 180 stopni.