120mln $ w kosmos
Kino Sci-Fi to cholernie niewdzięczna kochanka. Teoretycznie: daje nieograniczone możliwości w kreowaniu świata, historii, postaci… Jedynymi chyba granicami są wyobraźnia reżysera/scenarzysty i (bardziej przyziemny, aczkolwiek niepodważalny powód) budżet filmu. A mimo to, tak często potrafi nas zawieść, że aż chce się powiedzieć: „ale to już było…”.
Niestety, i podkreślę to jeszcze raz: NIESTETY nie inaczej jest w tym przypadku. Bez zbędnej gry wstępnej kurtuazji przejdę może od razu do rzeczy i dobiorę się do scenariusza. Punktem wyjścia całej historii jest przyszłość (raczej dalsza niż bliższa), gdzie standardem stały się podróże kosmiczne. I to nie jakieś niedzielne pikniki na księżycu, czy wypady za Ziemię, by pozwiedzać Marsa. Mam na myśli podróże w inne galaktyki, a zwłaszcza w jedną, gdzie punktem docelowym jest nowo kolonizowana planeta. Dla wielu Ziemian – planeta marzenie, gdzie dosłownego sensu nabiera stwierdzenie „nowy start”. Start oddalony od naszego macierzystego globu o ładnych kilkadziesiąt ludzkich lat. Nie ma się więc co dziwić, że z punktu widzenia takiego potencjalnego ziemskiego kolonizatora, fajnie by było dożyć dotarcia do owej planety, a i jeszcze najlepiej parę ładnych lat nacieszyć się życiem na niej. I tu z pomocą przychodzi jedyne słuszne i zarazem znane scenarzystom rozwiązanie: hibernacja. Każdy pasażer wyruszający w podróż do „Nowej Ziemi” zostaje uśpiony na czas niemal całego rejsu, jego organizm w magiczny sposób przestaje się starzeć, a o bezpieczne dotarcie dba w pełni zautomatyzowany statek kosmiczny.
Podróże kosmiczne, nowe planety do życia, hibernacja, statki na autopilocie… – było? BYŁO. Było i to nie raz, nie trzydzieści. Ale samo w sobie to jeszcze nie grzech. Bo to solidna (bardzo oklepana, ale jednak wciąż solidna) baza dająca wiele opcji pod ciekawą historię. Ale jak wiadomo – na historię trzeba mieć pomysł. I to najlepiej taki, który widza zaangażuje i zaskoczy punktami zwrotnymi. A takich punktów w Pasażerach na upartego uraczymy ze 2 razy, z czego pierwszy już po kilkudziesięciu sekundach filmu (yyy?). Wydarzenie, w wyniku którego znacznie przed zaplanowanym czasem z hibernacji zostaje wybudzony nasz główny bohater – Jim. On i tylko on, nikt więcej. Cała reszta pasażerów i załoga śpią dalej. Ok kumam, to miał być zalążek całej dalszej akcji, dlatego taki motyw już na samym starcie – spoko, akceptuję. Niemniej: samotny człowiek, gdzieś w kosmosie – było? No wiadomo… Drugi kluczowy zwrot filmu przypada na chwilę, kiedy po jakimś czasie do Jima dołącza Aurora. I ten moment jest znacznie lepszy od pierwszego. Nie był tak oczywisty (a przynajmniej dla mnie) i przewidywalny i jeśli miałbym szukać pozytywów całej tej historii, tutaj postawiłbym mały plusik. Ale dalej, odkąd naszych bohaterów połączył bezmiar kosmosu, SCENARIUSZ JEST TAK PRZEWIDYWALNY, że bardziej się już chyba nie da. Jeśli gdziekolwiek momentami pojawiły się motywy, które można by uznać za ciekawe/intrygujące, to na przestrzeni całego filmu zostały później pominięte, albo wręcz miałem wrażenie, że zapomniane przez scenarzystę. Nie da się już chyba nic więcej w tym temacie powiedzieć nie spoilerując – i może lepiej, że dalszy wątek scenariusz pozostanie już milczeniem [*].
Przejdźmy może teraz do strony wizualnej filmu. Od razu zaznaczę, że nie oglądałem go w kinie, tylko w domowych warunkach i szczerze – jest dobrze. Wykreowany świat i statek są ok, a nawet bardzo, więc spece od efektów wiedzieli, za co wzięli honoraria. Podejrzewam, że w kinie robiło to naprawdę spore wrażenie. No to skoro jest promyk nadziei – idźmy za ciosem. Przecież nic bardziej nie może uratować filmu niż dobre aktorstwo i… i dupa. Para naszych bohaterów to głośne i obecnie topowe nazwiska. Jennifer Lawrence jako Aurora i Chris Pratt w roli Jima. Nigdy nie byłem fanem ani jej, ani jego, aczkolwiek Pratt w nowych „Siedmiu Wspaniałych” i „W Strażnikach Galaktyki” był naprawdę niezły. No i na pewno nie można im zarzucić, że nie mają warsztatu, czy dużych możliwości. Nie wiem, czy to znowu wina scenariusza, czy może jakiś ograniczeń narzuconych przez reżysera, ale tutaj, jeśli już cokolwiek próbują grać, robią to w najbardziej banalny i oklepany sposób. Dochodziło wręcz do takich momentów, że próba pokazania stanów grozy, paniki czy bólu wychodziła im strasznie przerysowana (by nie powiedzieć, że czasem nawet karykaturalna). Poza paroma ich pierwszymi wspólnymi scenami, gdzie jeszcze można było dostrzec, że fajnie między nimi iskrzy, nie da się nic więcej dobrego o ich grze powiedzieć. No może jedynie jeszcze, że Jennifer ma kilka scen, które kradnie wyglądem, może wręcz zjawiskowym (?).
Tak to mam wrażenie, że oboje „przeszli obok” tego filmu, a kiedy im się przypominało, że jednak wypada czasem coś zagrać, to dla odmiany przeginali. W kwestii ról drugoplanowyh (bo i takie się pojawiły, mimo że cała produkcja jest typowo dla i pod duet Pratt & Lawrence), to zacznę od szalenie istotnego faktu: producenci najwyraźniej zapragnęli zaangażować tyle głośnych nazwisk, na ile tylko pozwoli budżet. I w ten sposób mamy Laurence’a „Morfeusza” Fishburne’a w roli członka załogi, który przez swoje 10min (no może max 15min) na ekranie gra… ból. Nic więcej, tylko i wyłącznie: ból. Aha… Do tego dochodzi skądinąd równie znany (takie tam nominacje do Oscara czy Złotych Globów) Andy Garcia, którego widzimy łącznie… 15sek. Kto nie wierzy – niech mnie sprawdzi, celowo odpaliłem stoper (i to nie wiem czy z litości nie dodałem sekundy od siebie). Aż mam ochotę zapytać Andy’ego ile wziął za tę kluczową dla filmu rolę… W ogóle za podsumowanie aktorstwa niech posłuży fakt, że najlepszą postacią jest barman – robot. Tak, cyber polewacz drinków zza lady, grany przez Michaela Sheen’a. I to zagrany naprawdę spoko. Z fajnym spojrzeniem i manierą w głosie. Nie ograniczył go nawet niewielki czas ekranowy. Z takim barmanem mógłbym pić.
Dobra, zbierzmy może to wszystko do kupy i przejdźmy do podsumowania. Mówi się o 110-120mln $ budżetu na ten film. Nie wiem, czy większego pożytku nie byłoby, gdyby spalić tego każdego jednego dolara w kominku jakiegoś sierocińca i ogrzać biedne dzieciaki. Albo po prostu oddać je potrzebującym, a najlepiej mnie. Scenarzysta z własnej kieszeni powinien zwracać za bilety kinowe każdemu, kto się upomni. Tak przewidywalnego i czasem trącącego banałem skryptu dawno nie widziałem. I jeszcze to do bólu oczywiste zakończenie… Gdyby w kosmosie było powietrze, bankowo powiewałaby na nim w tym filmie amerykańska flaga. Kilka wątków, które mogły być ciekawe albo brutalnie ucięto, albo wyjaśniono w najprostszy możliwy sposób. Do tego parę bzdurnych perełek, jak jedno ambulatorium na cały statek, brak planu awaryjnego na nagle przypadki, albo łącznie 2 kombinezony kosmiczne na wyposażeniu (a przynajmniej tak to wszystko z perspektywy widza wyglądało)… Jon Spaihts – chyba trzeba będzie zacząć ostrożnie podchodzić do filmów, przy których ten pan maczał palce (a widać, że wybitnie lubuje się w kinie Sci-Fi). Nad aktorstwem może już lepiej nie będę się pastwił (Andy mistrz)… Z tych kilku nielicznych plusów: produkcja na pewno fajna wizualnie (spece od efektów mieli środki, to poszaleli), spoko postać barmana, ładna Aurora i jeden w przeciągu całego filmu moment dający do myślenia: „ciekawe co ja bym zrobił”… Ja pierdolę, dawno tak na siłę nie szukałem pozytywów.
– [4/10] film ujdzie
Z czystym sumieniem mogę polecić każdemu, kto chce coś odpalić przed snem i nie mieć ewentualnych wyrzutów, że zasnął w trakcie.
Yhym. A nawet ciekawie się zapowiadał po trailerze…
Najarałem się na ten film, jak by to nazwał autor recenzji, szczerbaty na suchary. Jak Burek na kaszankę, jak ministrant na kasę z tacy, Duduś na prezydenturę i zakonnica na- dobra stop! Jaram się s-f od wczesnych lat szkolnych wiec pobiegłem do kina na PRApremierę. No i …
Coś czułem pismo nosem- w pierwszym odruchu pomyślałem, że to ten z typu ,,nie mamy pomysłu na fabułę/scenariusz/ przesłanie (hoho, polecałem ambitnie), to dawaj z efektami- czyli „AMERIKA STAJL”. Jednak w całej swej naiwności i miłości do gatunku, wpadłem w kinowy fotel gapiąc się w ekran niczym dziecko z lat 80 czekające na wieczorynkę Walta Disneya w niedzielny wieczór.
Tak owszem jestem blacharą jeśli chodzi o filmy s-f i kocham efekty specjalne, super zdjęcia i takie tam, ale na miłość boską!
[uwaga spoiler]
Na ch.. budować super kosmiczny statek, który jest tak inteligentny, że autopilot wymiata nawet w niezmierzonym kosmosie i potrafi obliczyć moc osłon tak by nie ucierpieć w przypadku kolizji z mega asteroidą, lecz niestety nie zauważył, że coś mu się przypadkiem wpier….. w sam środek nazwijmy to maszynowni. Ba, nawet się nie połapał, poza charakternym barmanem, że pasażer obudził się przed czasem.
Tak wiem czepiam się- pierdoły, ale tak niezmiernie irytujące, że me serce chowane na Lemie i Simmonsie poczęło krwawić…
Aktorzy- matko jedyna! Mdło jak na sanatoryjnej stołówce… Chyżwar był bardziej charakterystyczny (pozdro dla kumatych), choć nigdy nie wypowiedział nawet słowa. Najlepiej wypada w tym wszystkim braman.
Szkoda, że gatunek, który ma tak nieograniczone możliwości ostatnimi czasy jest tak partaczony. No, ale liczą się przecie tylko ₪ ₪ ₪